Fragmenty książki o towarzyszącej nam potrzebie akceptacji i uznania, o niepewności towarzyszącej relacjom; o tym, że czasami za bardzo się obwiniamy albo o trudzie, w jaki każdego dnia zmieniamy nasze życie
Galletto Giovanni, Galletto Corrado, Panero Loris Trud życia. |
Trudu życia często nie widać z zewnątrz. Być może da się go wyczuć we wzroku nagle wbitym boleśnie w ziemię, zbyt ciętej ripoście, zachowaniach wymykających się na chwilę spod „czujnego oka” wychowania, nerwowym łamaniu palców, zadbanym wyglądzie, w którym nie wszystko do końca pasuje. To jednak szczegóły, w większości przypadków, gdy obrzucamy naszych bliźnich pośpiesznymi spojrzeniami wyznaczanymi przez rytmy codzienności niezauważane. Dlatego też to, co nas boli, wrasta coraz głębiej w duszę, drąży ją cicho i wytrwale, niczym kropla skałę, i wżynając się coraz głębiej, zmusza człowieka do samotnej walki, której towarzyszy strach, że prędzej czy później woda przerwie tamę i uniesie ze sobą całe życie: uczucia, reputację, codzienne zajęcia, przyjemności... „Trud życia” to jeszcze nie „ból życia”: jeszcze nie patologia, tylko pewnego rodzaju anonimowa szarość, w której zaczyna pogrążać się życie.
Dzisiejsze społeczeństwo stanowi dobrą pożywkę dla osobistych słabości: stawia wysokie wymagania, nierzadko pod każdym względem nierealne; chce, byśmy byli piękni, produktywni, silni, odporni na cierpienie, zmęczenie, nieustanne zmiany kursu — niczym pluszowe króliczki w starej reklamie baterii pewnej marki, które, wbrew czasowi i napotykanym przeszkodom, niezłomnie podskakiwały w tym samym rytmie, z takim samym uśmiechem przyklejonym do twarzy. W tej gonitwie właściwie nie otrzymujemy żadnego wsparcia. Straciły na znaczeniu zewnętrzne punkty odniesienia, takie jak religia czy ideologie, które w przeszłości były spoiwem społecznym, stanowiły źródło siły w ewentualnych słabościach jednostki. Rodzina, szkoła, ale także sąsiedztwo — przyjazne miejsca, w których kiedyś ktoś poświęcał nam chwilę uwagi, nie pomagają dzisiaj w sposób wystarczający. Niektóre zniknęły, a ich miejsce zajęły samotność i egoizm. W inne nie mamy czasu zaangażować się na tyle, by stać się ich częścią i otrzymać wsparcie.
W tym tkwi przyczyna poszukiwania „sztucznej” pomocy (czego dowodem stale wzrastająca liczba przyjmowanych leków psychotropowych i narkotyków), które uczynić nas mają niezniszczalnymi, coraz bardziej radosnymi i wydajnymi, oraz klucz do zrozumienia rozkwitu chirurgii plastycznej. Są to wszystko próby znieczulenia ciała i duszy, usunięcia z zewnątrz i od wewnątrz śladów pozostawionych przez emocje i czas — próba zatrzymania go, by odpędzić widmo strachu przed śmiercią. W ten sposób można jednak pozbawić życie — które utkane jest z upływu czasu i emocji, a kończy się nieuchronnie śmiercią — także jego najpiękniejszych stron, utracić radość czystej przyjemności cieszenia się nimi.
W tej sytuacji, zachowanie pogody ducha staje się prawdziwym wyczynem. Jak uwolnić się od presji, udawania, szalonych wysiłków, by zawsze ze wszystkim i za każdym nadążyć albo wydostać się z machiny przemielającej chaos dnia codziennego, zanim wciągnie i nas, nie gubiąc przy tym wątku własnej osobowości? Zadanie jest tak trudne, że sprostać mu potrafią nieliczni. Wiele osób — aby powrócić do świata z mniejszym bagażem trudnych doświadczeń dzięki odkryciu na nowo wolności, która w dzieciństwie była spontaniczna — zwraca się o pomoc do specjalisty. Właśnie na nich patrzymy, siedzą tutaj, w gabinecie psychoterapeuty: wysoko postawiony dyrektor przedsiębiorstwa, pani domu, przedstawiciel handlowy, młoda studentka, szanowany profesor uniwersytecki, urzędnik państwowy, sportowiec, ojciec rodziny, surowa strażniczka, przystojny oficer — każde z nich ma dobrą pracę i normalne życie. Różnią się od siebie diametralnie pod każdym względem: wyglądu, charakteru, wieku, statusu społecznego. Na pierwszy rzut oka niewzruszeni, skoncentrowani każde na swoim życiu, łączy ich jednak jeden wspólny mianownik, ukryty głęboko na dnie duszy: trud życia. Poranne pobudki: oczy utkwione błagalnie w sufit, na próżno szukają sensu, by rozpocząć kolejny dzień; chęć ucieczki, kiedy w biurze otwierają się niektóre drzwi; szukanie kryjówek, nawet przed najbliższymi, ze strachu przed okazaniem słabości i własnych uczuć (gdyby tylko wiedzieli, jacy jesteśmy naprawdę! Gdyby zobaczyli, ile nędzy i zgryzot leży tuż pod kruchą powierzchnią naszego opanowania!); uczucie wrzenia w ciele: wzdęcia, migreny, choroby skóry, częstoskurcz, ściśnięty żołądek — jak w szybkowarze, który za chwilę wybuchnie. Poczucie nieadekwatności do sytuacji, z którymi musimy się mierzyć z uwagi na pełnione przez nas funkcje i role. Przeszłość, z którą nie potrafimy się pogodzić. Powracający sen: ciążące nad nami widmo spotkania, którego żadną miarą nie można przełożyć — egzaminy dla studentki, telefon od „trudnego klienta” do przedstawiciela handlowego, ślub syna gospodyni domowej — na które jednak nigdy nie uda nam się zdążyć, ponieważ całymi nocami dręczą nas niekończące się problemy, gdy tym czasem my łapiemy już od tego biegu zadyszkę. Kończymy dzień wypełniony codzienną, rutynową krzątaniną zmęczeni, skrajnie wyczerpani psychicznie. Czujemy się zagubieni pośród okoliczności życia, które toczy się dookoła pozbawione porządkującej je fabuły. Pojawia się niekiedy chęć ucieczki, podróży w poszukiwaniu tęczy tak odległej, że jej kolorów już wcale nie widać.
Pogoda ducha to umiejętność, której się uczymy, a przynajmniej możemy zrobić coś w tym kierunku, by się w niej wytrenować. Prowadzi do niej konkretna, stopniowa droga, podobna treningowi mięśni w siłowni. Jej początek to identyfikacja „śmieci umysłowych”: poczucia winy, żalu i wyrzutów, kłamstw, uzależnienia od oczekiwań innych, niewłaściwych sposobów odnoszenia się do samego siebie, innych i życia codziennego... — wszystkiego, co kumulowane w czasie utrudnia i deformuje myślenie — by następnie oczyścić je na drodze pewnego rodzaju terapii samego siebie.
Na kartach tej książki nie znajdziecie żadnych cudownych recept, tylko notatki człowieka, który we własnym gabinecie poznaje codziennie historie ludzi, wiążące się w pewien sposób z zagadnieniem trudnego życia. Czasami są to zwyczajne trudności, kiedy indziej sprawy poważniejsze, gdyż największym niebezpieczeństwem, jakie może nas spotkać, jest przerodzenie się zaburzenia w patologię. Wówczas pomoc staje się dużo trudniejsza, a poradzenie sobie o własnych siłach — właściwie niemożliwe. Lepiej podjąć ten wysiłek wcześniej, z takim samym zaangażowaniem, z jakim niektórzy rzeźbią muskulaturę w siłowni. Tutaj celem nie jest smukłe, gibkie ciało, tylko lżejsza dusza — siła napędowa lepszych dni. W przeciwnym razie, podobnie jak w koszmarnym, niekończącym się śnie może zdarzyć się tak, że zdenerwowani będziemy spieszyć się na bardzo ważne spotkanie, lecz nigdy na nie zdążymy. Tym razem jednak nie będzie to egzamin czy ślub, ale spotkanie z własnym
opr. ab/ab