Fragmenty książki: "W drodze z umierającymi"
Copyright © Wydawnictwo WAM 2004
Jest czas burzenia i czas budowania
Ten temat pozostaje w bliskim związku z innym, omawianym w późniejszym rozdziale: Stosunek do prawdy. W naszym przypadku prawda oznacza prawie zawsze fakt bliskiej śmierci.
Często sam pacjent jest tym, który fakt ten oddala od siebie; ale równie często czynią to krewni czy bliscy znajomi, nieraz też jedni i drudzy - a wówczas to odpychanie czy też spychanie prawdy istnieje własną mocą i staje się stabilne. Że ta sytuacja może się przerodzić w niezdrowy system, jak to najczęściej bywa, jest oczywiste, wiele bowiem sił kosztuje, gdy nie chce się czegoś zobaczyć, gdy próbuje się czegoś uniknąć, przed czymś uciec, coś ominąć. Wiele energii wymaga ustawiczna konieczność, że tak powiem, trzymania drzwi zaporowych, za którymi wyczuwa się czyhającego upiora. Wiele energii, która w tym samym czasie mogłaby być lepiej spożytkowana na świadome przyjrzenie się, rozpracowanie i przyjęcie tego, co z tak wielkim wysiłkiem bywa właśnie spychane.
I to jedna sprawa. Druga, o wiele bardziej istotna, dotyczy głębokiego sensu owego spychania, który należy uwzględnić i respektować. Ludzka podświadomość ma przedziwną zdolność ochraniania nas przed tym, co po prostu byłoby dla nas za dużo albo wręcz nie do uniesienia, przynajmniej w obecnej jeszcze chwili. Tę funkcję ochronną spełnia ona dzięki możliwości zbawiennego zapominania, a w każdym razie tymczasowego, chwilowego zapomnienia. Tak więc wspomnienia, czy też poglądy nie są tu bezpośrednio wymazywane: wiedza była i jest obecna, tyle tylko, że jest nieosiągalna, niekomunikowalna. Ona jest w stanie gotowości do momentu, w którym stajemy się dostatecznie silni, aby z tym się rozprawić, nie narażając się na przeciążenie albo chorobę psychiczną czy nawet na załamanie.
W mojej pracy z ludźmi przeżywającymi kryzysy życiowe nauczyłam się uwzględniać tego rodzaju spychania i nigdy nie podejmować próby, aby za pomocą trików, słownych zaszachowań albo emocjonalnych ingerencji, otworzyć drzwi, które dla jakiegoś człowieka świadomie były (jeszcze) zamknięte.
Droga powolniejsza jest w tym przypadku często drogą szybszą. Wszystko ma swój czas, jeżeli w proces stawania się nie chcemy ingerować gwałtownie, czas, który służy organicznemu rozwojowi tegoż procesu. Skoro wychodzimy jedynie od naszych własnych przeżyć, naszych własnych doświadczeń, nigdy nie potrafimy prawdziwie ocenić, jaka jest właściwa miara klarownego spojrzenia albo zbawiennego zepchnięcia u innego człowieka. Nasza miara jest wyłącznie naszą, ona jest nie do przeniesienia. Tak więc pozostaje nam jedynie szukanie i posuwanie się po omacku.
Ilekroć idzie o kontaktowanie się z ludźmi ciężko chorymi i umierającymi, wciąż na nowo staje przede mną to piękne staromodne słowo "pokora". Bez wątpienia w tym zakresie pokora jest w wyjątkowo szczególny sposób na miejscu: pokora wobec mądrej podświadomości, która potrafi ciężko chorego chronić, stosując przy tym właściwą miarę.
Oczywiście, sytuacja się komplikuje, gdy dostajemy się pomiędzy dwoje ludzi, których właściwy czas dla zobaczenia całej prawdy jest mocno zróżnicowany, gdy więc na przykład umierający od dawna już ma jasno przed oczyma swoją zbliżającą się śmierć i na swój sposób tym jest zajęty, a tymczasem jego żona za pomocą wszystkich dostępnych jeszcze środków próbuje nie godzić się z tym, że jej mąż w krótkim już czasie odejdzie. Wzajemna bliskość, która tym dwojgu mogłaby dostarczyć tak wiele siły i ciepła, jest na skutek tego zróżnicowania mocno zachwiana, a my -pozostający na zewnątrz tego zdarzenia, w równej mierze życzliwi dla obojga - znajdujemy się tu w bardzo trudnym położeniu. Często okazuje się wtedy - kolejny już zresztą raz - że najlepsze co możemy zrobić, to nic nie robić.
W tego rodzaju sytuacjach w sposób najbardziej oczywisty może się zdarzyć tak, że ciężko chory z miłości do swojej żony nigdy nie rozmawia z nią na temat swoich myśli o umieraniu i śmierci, pozostawiając jej właściwie czas i przestrzeń dla odwrócenia uwagi i udawania, że się niczego nie widzi.
Przeżyłam już taką sytuację i byłam pełna podziwu dla tak wielkiej miary urzekającej empatii, z jaką ciężko chory małżonek wyłączył swoje procesy myślowe ze wspólnych rozmów i ograniczył się do tematów, co do których wiedział, że jego żona porusza się w nich pewnie i chętnie.
Często doświadczam tego, że osoba odchodząca wyprzedza o jeden duży krok tę drugą, jak to i w tym przypadku się zdarzyło, w tej historii miłości, bo tak ją właśnie odebrałam. Nie byłoby niczego bardziej bezsensownego niż to, gdybym w poczuciu błędnie pojętego obowiązku wzięła kobietę na bok, by porozmawiać z nią o tym, czego nie zdążyła zobaczyć: bliskiej śmierci jej męża. Ona później, w czasie, który dla obojga był odpowiedni, znalazła sposób na wszczęcie rozmowy ze swoim mężem, w której oboje uczestniczyli, posługując się językiem, który ta para na przestrzeni kilku dziesiątków lat wspólnej drogi razem stworzyła. I żadne dodawanie otuchy, nieważne, od kogo by pochodziło, nie mogłoby być bardziej pocieszające niż to, co jej mąż do niej powiedział.
Jest to, jak widać, historia, która zakończyła się całkiem dobrze. Istnieją jednak i takie, co do których nie wiemy, czy dopuszczenie do zepchnięcia wyjdzie im na dobre; nie wiemy tego zwłaszcza wtedy, gdy pacjent aż do końca nie mówi nic o tym, co powinno mu być jasne, wiadome i oczywiste.
Nie powinniśmy jednak uważać, że bardzo ciężko chorzy nie znają właściwie dokładnie swojej sytuacji. Dostrzegają ją bowiem po wielu znakach, które przeżywają i doświadczają: ludzie, którzy zwykle zawsze przychodzili ich odwiedzać, nie przychodzą; inni, z którymi długie lata nie widzieli się, pragną nagle porozmawiać; krewni zachowują się inaczej niż dotąd, tak samo personel pielęgnacyjny. Dochodzi naturalnie jeszcze i to, co mówi lekarz - kolejna z wielu wskazówek - i jak on to mówi. Cały sposób komunikowania się, werbalnego i pozawerbalnego, zmienia się, może nie drastycznie, ale jednak w sposób wyraźnie odczuwalny. Pacjenci mają zatem niewątpliwie pewną wiedzę o sobie i są zdolni zadecydować, czy ma ona być czymś osiągalnym dla nich, czy też w tym momencie ma jeszcze pozostać zakryta.
Gdy umierający nie okazuje gotowości rozmawiania na temat tego co oczywiste i przypuszczalnie nie chce spojrzeć prawdzie w oczy, a nasze oczekiwania i życzenia stają zbyt mocno w poprzek wszystkiemu, gdyż uważamy, że lepiej wiemy co dla niego byłoby korzystniejsze, wówczas może nam pomóc ostrożne spostrzeżenie i odkrycie, że owo "rozprawienie się" z bliskim końcem życia od dawna już następuje i jest nawet czytelne, tyle tylko, że nie na poziomie sformułowań słownych, ale poczynań symbolicznych, w sferze szyfrów, które, jeśli mamy to szczęście, możemy zrozumieć i zinterpretować.
Pewna pacjentka, odkąd ją tylko poznałam, miała zawsze na sobie roboczy fartuch. Jak długo mogła jeszcze poruszać się po mieszkaniu, zakładała go na spódnicę i bluzkę, a nawet potem, gdy była już za słaba, aby się należycie ubrać i musiała dużo leżeć, była ubrana w pidżamę - ale na niej, jak tylko wyszła z łóżka, miała jak zwykle swój roboczy fartuch.
Nigdy nie rozmawiała o swoim umieraniu, ani jednym słówkiem, ani jedną wzmianką nie nawiązała do niego. W rozmowach z nią dopiero o wiele później pojawiły się jej pytania dotyczące umierania i śmierci. Jednakże od pewnego dnia, kilka tygodni wcześniej, nie chciała swego roboczego fartucha.
Nie jest wcale tak trudno zgadnąć, co oznaczał ten roboczy fartuch, i co się stało, że przestała już nalegać, aby został jej włożony. Poczynając od tego właśnie dnia, nie przyszłoby mi już więcej do głowy uważać, że zepchnęła ona myśl o krótkim już czasie swego życia.
W tego rodzaju sytuacjach pozostaje nam więc tylko jedna, bardzo ważna funkcja do spełnienia, której możemy się podjąć na rzecz bliskiego nam człowieka, a mianowicie: nie pytać go i niczego nie analizować w celu doprowadzenia go do tego, by spojrzał prawdzie w oczy, ale po prostu być z nim, dodawać mu odwagi i otuchy poprzez naszą bliskość, jednocześnie pozostawiając mu prowadzenie i wykorzystanie własnego czasu.
opr. ab/ab