Fragmenty książki: "W drodze z umierającymi"
Copyright © Wydawnictwo WAM 2004
Jest czas miłowania i czas nienawiści
Zarówno to, co piękne, jak i to, co trudne lub ciężkie, może nas tak mocno poruszyć, że zostaniemy wytrąceni z równowagi.
Tym co piękne? Myślę w tym przypadku o pewnej kobiecie, która z pokrzepiającą oczywistością dzieliła ze swoim bardzo chorym mężem, także jeszcze w ostatnich miesiącach jego życia, cielesną bliskość, czułość, a także seksualność, która poprzez wszystkie lata ich małżeństwa stanowiła widocznie ważny element ich wzajemnych stosunków.
Dla ich otoczenia nie wydawało się to wcale aż tak oczywiste, jak dla tych dwojga, a w naszych czasach (niestety) stanowi to także cenną rzadkość. Zarówno lekarze, jak pielęgniarki były tym, co tu zobaczyły, tak poruszone i dotknięte, że próbując ukryć swoje poruszenie, zachowywali się często dość niezdarnie, nieraz także nietaktownie, albo po prostu okazywali brak zrozumienia, co też zda się rzucało światło na ich własne niespełnione tęsknoty i ich potrzeby.
Jeżeli już w zetknięciu się z tym, co piękne, prawie że nie wiemy, jak pozostać panem naszych uczuć, o ileż bardziej widoczne jest to w zetknięciu z tym, co ciężkie i trudne. Jesteśmy wytrąceni z równowagi, gdy umierający bardzo wyraźnie mówi o fakcie swej bliskiej śmierci. Albo też odwrotnie, akurat to powoduje, że jesteśmy przybici i bezsilni, co właśnie nie może być wyrażone w słowach, chociaż dokładnie czujemy, że byłby już czas o tym porozmawiać.
Tego rodzaju sytuacja mogła się zdarzyć na przykład wtedy, gdy pacjent prosił lekarza, aby w sposób zrozumiały i bez osłonek powiedział mu, jaka jest diagnoza i jakie w związku z tym są przewidywania. Lekarz spełnił to życzenie. Jest jak najbardziej przekonany, że pacjent ma prawo do prawdy, gdy się jej domaga. A zatem próbuje naszkicować, możliwie jak najbardziej oszczędzając pacjenta, ale jednocześnie tak szczerze, jak się tego domagano, obraz sytuacji, który nie tyle samego pacjenta do głębi poruszył, co nas samych, którzy byliśmy świadkami tej rozmowy. Po tej rozmowie lekarz opuścił salę chorych, my zostaliśmy z pacjentem sami. W tym momencie jesteśmy przypuszczalnie najpierw zaledwie zdolni dostrzec to, co zachodzi we wnętrzu ciężko chorego, bo my jesteśmy mocno poruszeni naszą własną rozpaczą z powodu nieodwracalności tego, o czym dopiero co dowiedzieliśmy się, a zaraz za tym wkrada się też bezradność: co mamy powiedzieć?, co winniśmy zrobić? I ogarnia nas strach: jak zareaguje sam chory?, jaka będzie tu nasza rola?
Inna sytuacja. Umierający patrzy na mnie i powiada: "Dziękuję Ci za to, co dla mnie czynisz", a w tym momencie napływają mi łzy do oczu, jestem do głębi poruszona, a równocześnie przejęta myślą: to przecież tak strasznie mało co czynię i co mogę uczynić, chciałabym móc więcej zrobić; a w ogóle, to przecież ja jestem tą, która otrzymuje. Tak bardzo zawładnęła mną ta mieszanina uczuć, że jedynie siedzę bezradna, niezdolna, by zareagować.
Czy mam połykać łzy wzruszenia? Albo wyjść z sali chorych, aby poza salą wziąć się w garść i wrócić dopiero, gdy się uspokoję i będę bardziej opanowana?
Właśnie krewni, których troska i zainteresowanie umierającym są szczególnie pełne miłości i którzy są mu nad wyraz bliscy, wychodzą wtedy z sali, gdy swoich uczuć nie trzymają już "na wodzy", i na zewnątrz walczą o swoje opanowanie.
Tak też było w rodzinie jednego z moich pacjentów, w rodzinie, w której panowała wielka wzajemna wrażliwość na drugiego członka rodziny, ale nie w tych okresach, w których jeden albo drugi był psychicznie na granicy swej wytrzymałości. W takich momentach dystansowano się, wycofywano, wszystko pokrywano milczeniem. Widocznie u nich już zawsze tak bywało. O uczuciach mówione mało, zaś o lękach albo troskach właściwie wcale. Każdy próbował sam sprostać swoim zadaniom czy rozwiązać swe problemy. Pozostali domyślali się naturalnie wszystkiego, czuli się jednak bezsilni i wykluczeni, i współcierpieli z takim członkiem rodziny, podczas gdy on nie dawał im szansy na wymianę myśli czy uczuć, dzięki której razem mogliby dźwigać ciężar.
W normalnych warunkach tego rodzaju model rodziny zmienia się z wielkimi tylko oporami. Ale w atmosferze umierania i śmierci obserwowałam już tego rodzaju zdumiewające zmiany i procesy, tak że właśnie w tym zaczęłam pokładać pewną nadzieję. Opierałam ją nadto na wiedzy i doświadczeniu: praktykowana skostniała postawa obronna może ulec zmianie przede wszystkim pod wpływem kryzysów. Ci, którzy dotąd wycofywali się i patrzyli na wszystko z dystansu, z wolna zgadzają się na bliskość, pozwalają się dotknąć i poruszyć właśnie w okresie lęków, do których nigdy nie odważyli się przyznać, których nigdy z nikim nie dzielili.
Tak też stało się w tej rodzinie: w takiej mierze, w jakiej ludzie ci zaczęli się wzajemnie na siebie otwierać, z beznadziejności, w którą popadł każdy z nich, powstały pełne ciepła relacje, jakich dotąd nigdy jeszcze między sobą nie doświadczyli. Przede wszystkim dorosłe dzieci pacjenta stały się teraz dla siebie wzajemnie bardzo bliskie, co dotąd przypuszczalnie uważały w ogóle za niemożliwe; powstała więc bliskość, która utrzymała się daleko poza śmierć ich ojca, jako podarunek, jako zapis testamentowy wywodzący się z okresu, który był okresem ciężkim i trudnym, w którym odnaleźli drogę do siebie dzięki nowej ufności do swoich uczuć i dzięki na nowo zbudowanemu wzajemnemu zaufaniu.
Gdy próbujemy nie zauważać, jak bardzo czujemy się poruszeni i gdy na wszystkie możliwe sposoby staramy się ukryć nasze uczucia przed otoczeniem, musimy liczyć się z tym, że prowadzi to bardzo często do mimowolnych zmartwień i do poczucia bezradności.
Gdy tylko zrozumiemy, jaką wagę posiada to, że pozwolimy się wzruszyć, zarówno tym, co piękne i wspaniałe, jak i tym, co trudne i ciężkie, jak ważne jest to dla naszej duszy, a także dla naszych relacji wobec ludzi, którzy są nam bliscy, już nigdy - nawet w zwątpieniu - nie będziemy próbować kontrolować naszych uczuć, ale zdobędziemy się na odwagę, by stać się ludźmi otwartymi wobec siebie samych, przede wszystkim jednak wobec tych, którym towarzyszymy w ich drodze do końca. Mnie osobiście pomaga w tym przypadku myśl, że tylko wówczas, gdy ja zdolna jestem pokazać komuś to, co mnie dotyka, także ten, któremu towarzyszę w drodze, tym łatwiej może dzielić ze mną swoje uczucia i w ten sposób stać się dla mnie człowiekiem zdolnym do wzruszeń. Tak więc będąc człowiekiem otwartym i szczerym aż do końca, możemy dostrzec także odczucia i potrzeby innych ludzi.
opr. ab/ab