Artykuł omawiający współczesny fundamentalizm żydowski
Współczesne odmiany żydowskiego fundamentalizmu (innymi w tym krótkim szkicu zajmować się nie będziemy) najlepiej widoczne są w Izraelu. To tam jak w kropli wody skupia się większość współczesnych żydowskich problemów, to tam fundamentalizm pokazuje swoje różne oblicza, a zwłaszcza dwa najważniejsze: religijne i nacjonalistyczne. Szkic ma charakter przede wszystkim prezentacji, komentarza w drugiej dopiero kolejności. Opinię na temat fundamentalistów powinien sobie zaś wyrobić sam czytelnik.
Aby określić kogoś mianem fundamentalisty religijnego, potrzeba nie tylko, by był on ortodoksyjnym wyznawcą jakiejkolwiek religii. Do bycia fundamentalistą sama ortodoksja bowiem nie wystarczy. Jak się wydaje, potrzeba jeszcze jednego przynajmniej czynnika - opozycji w stosunku do laickiej, z ducha oświeceniowej współczesnej cywilizacji europejskiej, odrzucenia reguł życia demokratycznego, a przyznania racji prawu naturalnemu, którego źródłem jest religia.
Z kolei fundamentalizm nacjonalistyczny to przede wszystkim (w przypadku izraelskim) negowanie prawa innej społeczności do samostanowienia. To także absolutna niezgoda na polityczny kompromis, nawet w imię ogólnonarodowego interesu.
Ulica Jaffo w Jerozolimie to symboliczna granica dwóch światów. Po jednej stronie nowoczesne centrum miasta z dziesiątkami barów, restauracji i dyskotek. Po drugiej przypominająca wschodnioeuropejskie miasteczka z początku wieku dzielnica Mea Szearim, bastion ultraortodoksów, z których większość stanowią członkowie nieprzeliczonych wspólnot chasydzkich. Na co dzień oba światy przenikają się wzajemnie. Ultraortodoksów widać w sklepach, a nawet kawiarniach przy bulwarze Ben Jehudy. Całkiem świeccy Izraelczycy pojawiają się (trzeba przyznać, że znacznie rzadziej) na uliczkach Mea Szearim, choćby w ulokowanym jak na ironię w środku dzielnicy biurowcu Histadrutu - prawdziwie socjalistycznych i oczywiście syjonistycznych izraelskich związków zawodowych.
Dla niereligijnych lub w niewielkim stopniu religijnych Izraelczyków mieszkańcy Mea Szearim oraz podobni im, a żyjący w innych miastach, stanowią jedną, nierozróżnialną masę "czarnych" bądź "chałaciarzy". Oni sami, choć wewnętrznie niejednolici i podzieleni, określają się mianem haredim - pobożnych, prawdziwie religijnych Żydów, którzy nawet w nowoczesnym państwie potrafią żyć zgodnie z zasadami Tory, Talmudu i wedle wskazówek swoich rabinów.
Najbardziej religijni, choćby ci skupieni w organizacji Naturei Karta (Strażnicy Miasta) albo pochodzącej z Rumunii wspólnoty Satmar, są równocześnie nieprzejednanymi wrogami państwa Izrael. Syjonizm to dla nich wynalazek szatana, który w ten sposób chciał sprowadzić zgubę na naród żydowski. (Wypada tu dodać, że skandalicznej teorii niektórych ultraortodoksów, jakoby dokonana w Europie przez nazistów Zagłada Żydów była karą za syjonizm, nie podziela na szczęście znakomita większość współczesnych filozofów i teologów żydowskich.) Według działaczy Naturei Karta państwo Izraela w Ziemi Obiecanej może zostać odbudowane tylko na skutek nadejścia Mesjasza i wzniesienia na górze Moria trzeciej Świątyni. Każda próba uprzedzenia Mesjasza powinna być traktowana jak religijne bluźnierstwo. Świadczyć o tym ma także fakt, że państwo założone przez niereligijnych w większości syjonistów (a więc złych, grzesznych Żydów) bynajmniej nie ma charakteru religijnego, ale wręcz przeciwnie - jest w przeważającej części świeckie.
Przeciwko Izraelowi nieprzejednani chasydzi stosują przede wszystkim bierny opór, polegający zwłaszcza na ostentacyjnym nieuznawaniu państwowych instytucji. Starają się nie używać izraelskich pieniędzy, nigdy nie latają izraelskimi liniami El Al, a wydawane przez "syjonistyczną" pocztę znaczki naklejają na kopertach do góry nogami. Niektórzy nie modlą się nawet pod Ścianą Płaczu, gdyż "zawłaszczyli ją syjoniści", a w pobliżu łopoczą biało-niebieskie izraelskie flagi. Wszyscy odrzucają świecki system szkolnictwa i politykę, uznając, że pobożny Żyd winien zajmować się jedynie studiowaniem Biblii, Talmudu i komentarzy. Żyją w kilku zamkniętych dzielnicach, mając resztę Izraelczyków za grzeszników i bałwochwalców. Ale ich działalność tylko z pozoru jest groteskowa. Jeszcze kilka lat temu chasydzi z Naturei Karta wspierali finansowo największego wroga Izraela - Organizację Wyzwolenia Palestyny. Ich konsekwentna odmowa pełnienia służby wojskowej może z czasem poważnie osłabić izraelskie siły zbrojne, zwłaszcza że w przeciwieństwie do rodzin niereligijnych, w których rodzi się zazwyczaj dwoje dzieci, przeciętny chasyd miewa nawet i dziesiątkę potomków. W przypadku nowej wojny (a ta na Bliskim Wschodzie może wybuchnąć przecież w każdym momencie) nie jest jasne, czy będą skłonni postępować jak lojalni obywatele własnego kraju.
Tak naprawdę jednak zbyt wielkiego powodu do niepokoju na razie nie ma. Naturei Karta to zaledwie kilka ulic w Jerozolimie. Wbrew zaś rozpowszechnionym poza Izraelem opiniom tylko niektórzy haredim (a chętnie wrzuca się do jednego worka zarówno chasydów, jak ultraortodoksyjnych Żydów z Litwy czy wręcz ortodoksów sefardyjskich, którzy z chasydyzmem nie mają nic wspólnego) odrzucają istnienie państwa żydowskiego. Znaczna część liczącej już sobie przynajmniej pół miliona ludzi wspólnoty, co stanowi dziesięć procent żydowskich mieszkańców Izraela, udziela się politycznie. Partie Agudat Israel i Degel haTora, a także sefardyjski Szas odgrywają na izraelskiej scenie politycznej ogromną rolę, choćby będąc od blisko dwóch lat podporą koalicji rządowej premiera Benjamina Netaniahu. Wygodną rolę parlamentarnego języczka u wagi pierwsze z tych ugrupowań sprawuje od samego początku izraelskiej państwowości, a więc już dokładnie pół wieku.
Na czym polega ich fundamentalizm? Problem z nim pojawia się rzecz jasna dopiero - jak w ogóle problem z fundamentalizmem - na styku z pozostałymi członkami społeczeństwa. Sami w sobie, na to wielu Izraelczyków się zgodzi, haredim nie są problemem. Stają się nim wówczas, gdy za pomocą metod politycznych usiłują narzucić reszcie społeczeństwa swoją, opartą na Torze, wizję ustroju. Kiedy dwa lata temu, w maju 1996 roku, ortodoksi dostali aż 23 mandanty w 120-osobowym Knesecie, "świeccy" Izraelczycy wpadli w panikę i zajęli się skrupulatnym wyliczaniem listy zagrożeń: edukacja w rękach ortodoksów to obowiązkowa religia w szkołach, dziedzina religijna to pozbawienie wpływów synagogi reformowanej, transport - zakaz podróżowania w szabat, MSW - utrudnienie konwersji na judaizm, a tym samym otrzymania obywatelstwa, a być może wpływ na rozmaite koncesje, sprawy socjalne - faworyzowanie wielodzietnych rodzin chasydzkich kosztem reszty społeczeństwa.
Na szczęście dla niereligijnych ortodoksi nie otrzymali większości z resortów, których się domagali. Jak na razie nikt w Izraelu nie wprowadził całkowitego zakazu używania pojazdów mechanicznych w szabat, a niekoszernym restauracjom w niemal całkiem świeckim Tel Awiwie - mieście będącym przeciwieństwem uduchowionej Jerozolimy - nikt nie odbiera koncesji. W Jerozolimie chasydom wiele się jednak udało. Już dawno, jeszcze przed wyborami, doprowadzili do tego, że znakomita większość jerozolimskich sklepów i restauracji (zwłaszcza te przy bulwarze Ben Jehudy) pozostaje zamknięta od piątkowego popołudnia aż do sobotniego wieczoru. Zamknięte na szabat są przechodzące przez Mea Szearim ulice, choć ultraortodoksom wciąż nie udaje się zamknąć całkowicie sławnego bulwaru Bar Ilana. Ta ważna dla miejskiego ruchu arteria (tędy, omijając centrum, można wyjechać na autostradę do Tel Awiwu), która przechodzi przez środek dzielnic chasydzkich, od lat zamienia się w każdą sobotę w pole bitwy między ultraortodoksami a tymi mieszkańcami izraelskiej stolicy, którzy nie uważają za stosowne przestrzegać szabatu. Podobnie chasydzkim działaczom nie udało się doprowadzić do zamknięcia ulokowanego w centrum miasta McDonalda, który co gorsza serwuje niekoszerne cheeseburgery (mięso i ser w jednej potrawie).
Swój punkt widzenia chasydzi narzucają nie tylko w parlamentarnej debacie, ale przede wszystkim na jerozolimskich ulicach. Walczący o przestrzeganie prawa Tory w Świętym Mieście skupiają się w tzw. Eda Haredit (Wspólnocie Pobożnych), liczącej przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Mea Szearim. Na czele tego doskonale zorganizowanego ruchu stoi Jehuda Meshi-Zahav, zwany przez swoich ludzi, a zwłaszcza jerozolimską policję "oficerem operacyjnym". To on organizuje burzliwe demonstracje na bulwarze Bar Ilana, stosuje rozmaite metody nacisku na rząd i dba o interesy wspólnoty u ojców miasta. Z ostatnimi nie ma zresztą wiele kłopotów. Wiceburmistrzem Jerozolimy jest rabin Meir Porusz, jednocześnie przywódca Agudat Israel, która jeśli chodzi o wpływy w Jerozolimie, zajmuje drugie miejsce po centroprawicowym Likudzie. Z kolei burmistrz miasta, Ehud Olmert, choć sam niereligijny, należy do prawego skrzydła Likudu i ma ochotę stanąć w przyszłości do walki o urząd premiera. Niereligijni mieszkańcy stolicy nie mają wątpliwości, że w zamian za poparcie ultraortodoksów Olmert będzie skłonny pójść wobec nich na daleko posunięte ustępstwa.
W innych izraelskich miastach sytuacja (z punktu widzenia ludzi niereligijnych bądź umiarkowanie religijnych i wyznających poglądy liberalne) jest zdecydowanie lepsza niż w Jerozolimie. Chasydzi z położonego nie opodal Tel Awiwu całkowicie ortodoksyjnego miasta Bnei Brak odgrażają się co prawda, że prędzej czy później opanują nieformalną stolicę świeckiego Izraela, jak na razie jednak spotkali się ze stanowczym oporem. Burmistrz Tel Awiwu Roni Milo, choć wywodzi się z pozostającego w koalicji z chasydami Likudu, zagroził ortodoksom, że będzie bronił swojego miasta przed przybyszami z Bnei Braku. "Miasto, które żyje 24 godziny na dobę i dumne jest z tego, iż pozostaje oazą rozsądku i tolerancji, nie ugnie się pod dyktatem religijnych" - oświadczył. Mieszkańcy Tel Awiwu odetchnęli z ulgą. Dla wielu z nich oddalony najwyżej kilka kilometrów Bnei Brak czy położona 60 km na wschód zdominowana przez "chałaciarzy" Jerozolima to zupełnie już inne państwo.
Kilka państw w jednym to stary izraelski problem. Podobnie jak religijny fundamentalizm. Pamiętać należy, że wojna kultur, przez niereligijnych Żydów postrzegana po prostu jako terror ortodoksów, rozpoczęła się jeszcze przed powstaniem państwa Izrael. Dla niektórych syjonistów, skupionych choćby w prawicowej partii Mizrachi (dzisiejsza Narodowa Partia Religijna), przyszłe państwo żydowskie w Palestynie miało funkcjonować zgodnie z zasadami żydowskiego prawa. "Świat został utworzony z powodu Izraela, jest więc obowiązkiem i powinnością Izraela, by utrzymywać i wypełniać przykazania Tory. Miejscem przeznaczonym Izraelowi, gdzie może to czynić, jest ziemia Izraela" - brzmi jeden z manifestów partii. Tymczasem wśród olim (imigrantów), którzy jako pionierzy przybyli do Palestyny jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, z oczywistych względów (wspomniane już odrzucenie idei syjonizmu przez większość wspólnot ortodoksyjnych w Europie Wschodniej) przeważali ludzie niereligijni, w większości o przekonaniach lewicowych. Taką przewagę niereligijni mieli też od samego początku we władzach organizacji syjonistycznych, a później we władzach kraju. Ich wizja państwa, najpierw jako lewicowej utopii, a później (co wyszło Izraelowi na dobre) demokracji parlamentarnej typu zachodniego ze względnie liberalną gospodarką przeważyła nad wizją państwa teokratycznego.
Spory wśród ojców założycieli państwa były, jeśli chodzi o jego przyszły ustrój, na tyle gorące, że wiele doniosłych z punktu widzenia kraju spraw pozostało po dziś dzień nie rozwiązanych. W kraju, gdzie 60% żydowskich obywateli deklaruje głębsze lub płytsze związki z religią, kwestia statusu judaizmu jest od 50 lat nie załatwiona. Formalnie obowiązuje w tych sprawach swoiste status quo (takim mianem zresztą relacje państwo-synagoga są nazywane), pochodzące właśnie z czasów wykuwania się izraelskiej państwowości. Kompromis pomiędzy sacrum a profanum, zawarty przez rabinów z jednej, a pierwszego premiera Dawida Ben Guriona z drugiej strony, doprowadził do tego, że Izrael do dziś nie ma konstytucji, a interpretacja całości prawa talmudycznego leży w gestii sądów religijnych i Naczelnego Rabinatu. Ten ostatni jest skądinąd instytucją państwową. W praktyce chodzi przede wszystkim o prawo rodzinne, wydawanie certyfikatów koszerności i ustalanie pochodzenia. I tak w Izraelu wciąż nie ma cywilnych ślubów, a do niedawna nie było bezwyznaniowych cmentarzy, autobusy państwowego koncernu Eged (komunikacja miejska i międzymiastowa) nie wyjeżdżają w szabat na trasę, a dzieci urodzone z matki nie-Żydówki będą Izraelczykami nie-Żydami. W okresie zaś święta Pesach, kiedy Żydom wolno spożywać jedynie niezakwaszoną macę, w sklepach nie ma zwykłego pieczywa.
Przez pół wieku istnienia państwa Izrael relacje państwo-synagoga zmieniały się w zależności od sytuacji w Knesecie. Na początku lat 80. pozycja religijnych była na tyle silna, a położenie uwikłanego w wojnę libańską rządu Menachema Begina tak fatalne, że działaczom Narodowej Partii Religijnej udało się nawet wprowadzić zakaz latania w sobotę samolotów El Al. Czas pokazał, jak bardzo mylił się Teodor Herzl, XIX-wieczny twórca syjonizmu, który w swoim Państwie żydowskim pisał: "miejscem duchownych będą ich świątynie, tak jak miejscem zawodowej armii będą koszary". Dekadę później, na początku rządów Icchaka Rabina, NPR i Agudat Israel znalazły się w takiej defensywie, że kierowana przez premiera lewicowa Partia Pracy doprowadziła do zrównania w prawach synagogi ortodoksyjnej z reformowaną. Wśród rabinów zawrzało: kto jak kto, ale reformiści, którzy nie uznają wszystkich przepisów Tory i skłonni są do daleko idących ustępstw na rzecz świeckich, nie mogą mieć wpływu na status religii! Reformistom udało się jednak zmienić status quo i zrównać judaizm reformowany z ortodoksyjnym. Po kolejnej zmianie rządów sytuacja wciąż pozostaje w zawieszeniu, choć wiadomo, że premier Netaniahu (sam również raczej niereligijny) skłonny jest ortodoksom ustąpić. Synagogi reformowana i konserwatywna znów znajdą się w ten sposób na marginesie oficjalnego życia politycznego, jako stowarzyszenia religijne, jakich wiele.
Rzecz jasna niereligijni Izraelczy już dawno wypracowali sobie metody walki z ortodoksami, a przynajmniej sposoby obchodzenia wprowadzonych przez państwo zakazów. Małżeństwo zawrzeć można na pobliskim Cyprze, a pieczywo w Pesach kupić u zaufanego sklepikarza lub pojechać samochodem do piekarni arabskiej. O ile kierowcy państwowych autobusów mają w sobotę wolne, taksówkarze pracują, i to w dwójnasób. Nie da się bowiem ukryć, że większość mieszkańców Izraela nakazu o świętowaniu siódmego dnia nie przestrzega, tak jak i innych przepisów prawa żydowskiego. Wśród Izraelczyków dominują tzw. Żydzi trzydniowi, czyli tacy, którzy w synagodze pojawiają się jedynie z okazji wielkich świąt, albo też tacy, którzy do synagogi udają się samochodem, by już po sobotnim nabożeństwie wyjechać za miasto na piknik z kiełbaskami smażonymi na ruszcie. Ten świecki, europejski, czy raczej amerykański (dla przeciętnego Izraelczyka kontakty z USA są dużo ważniejsze niż z zachodnią Europą) Izrael jest zresztą dla religijnych Żydów przyczyną wielu bezsennych nocy. Wedle nich, i trzeba im przyznać przynajmniej trochę racji, Izrael nie może być normalnym państwem. Skoro Bóg - argumentują - postawił przed narodem żydowskim szczególne zadanie, jakim ma być moralne przewodnictwo ludzkości, państwo stworzone przez Żydów również powinno być tworem szczególnym. Przeciwieństwem tego, które powstało na mocy wizji Ben Guriona. Pierwszy premier, zwolennik zerwania z przynoszącą jego zdaniem Żydom jedynie nieszczęścia koncepcją narodu wybranego, był autorem nader chętnie przytaczanych słów: "nigdy nie staniemy się normalnym państwem, póki nie będziemy w nim mieli własnych prostytutek i własnych złodziei".
Koncepcja duchowo-religijnej odnowy Izraelczyków stała się popularna zwłaszcza w ostatnich latach, po wygranej prawicy w wyborach 1996 roku. "Chcemy państwa, którego młodzież będzie chętniej jeździła do Safed [miasteczko w Galilei, znane od średniowiecza centrum kabalistyczne, miejsce pracy wielu sławnych rabinów - przyp. P.P.] niż do Nepalu, będzie dumna ze swego dziedzictwa. Nie chcemy religijnego terroru, jak nam zarzuca lewica. Nie chcemy zamykania granic czy czegoś takiego. Chcemy jedynie, by każdy, kto tutaj przyjeżdża, czuł, że przyjechał do państwa żydowskiego" - mówią nawet umiarkowani działacze religijni. Ale szczegółowych planów "odnowy" na razie nie ma. Dla niektórych przynajmniej ludzi deklarujących się jako wierzący taka odnowa ma przede wszystkim na celu osłabienie wpływów skrajnej lewicy, skupionej wokół partii Merec, walczącej z próbami stworzenia w Izraelu państwa wyznaniowego. Dla ortodoksów Merec to ugrupowanie antyreligijnych fundamentalistów, opętanych jedną obsesją, jaką jest całkowite wyeliminowanie religii z życia publicznego i sprowadzenie rabinów do roli prowadzących prywatne nabożeństwa. Trzeba zresztą przyznać, że to walczące z przymusem religijnym ugrupowanie nierzadko posuwa się do aktów, które przez ludzi wierzących mogą być interpretowane jako obraza ich religii. W reklamówkach wyborczych sprzed dwóch lat Merec jawnie nabijał się z brodatych, ubranych w chałaty, modlących się Żydów z Mea Szearim. Kilkanaście lat temu Jael Dajan, działaczka Merecu, ostentacyjnie spacerowała po telawiwskiej plaży w kostiumie kąpielowym w Jom Kipur - największe święto żydowskie.
Przeciwko czemu jednak protestuje Merec? Dlaczego założycielka tego ugrupowania, Szulamit Aloni, nazywa ortodoksyjnych rabinów ajatollahami? "To, co odróżnia Izrael o innych krajów regionu - argumentuje - to nie religia, ale wzorowany na zachodniej Europie liberalny kształt państwa." Istotnie, położony pośród arabskich dyktatur i półdyktatur Izrael jest jedynym państwem demokratycznym, w którym władza pochodzi z wolnego wyboru, a problemy rozstrzyga się przede wszystkim w parlamencie. Niewykluczone, że bez demokracji, bez kapitalizmu, wreszcie bez otwarcia na świat i dobrych stosunków z Ameryką (i tradycyjnie gorszych z Europą) Izrael dawno już przestałby istnieć. O to otwarcie ludzie z Merecu, z Partii Pracy, ale także z Likudu walczą ze skrzydłem religijnych fundamentalistów. A jeśli za wzór bierze się zachodnie demokracje, to wciąż jest o co walczyć. W żadnym z krajów zachodniej Europy duchowni nie mają tyle do powiedzenia, co w Izraelu. Nigdzie indziej nie płaci się ortodoksom za to, że, jak stanowi stosowna ustawa, "podtrzymują dziedzictwo narodowe", czyli całymi dniami studiują w jesziwach Talmud, zwolnieni nawet ze służby wojskowej, i to w państwie, które wciąż narażone jest na atak zbrojny ze strony któregoś z sąsiadów.
Sąsiedzi to zupełnie inny problem. Tak naprawdę spór o kształt państwa, konflikt religijni-świeccy, przeszedł w ostatnich latach na drugi plan. Gra w Izraelu idzie dziś o znacznie większą stawkę. Jest nią proces pokojowy z krajami arabskimi, a przede wszystkim próba ułożenia sobie stosunków z wewnętrznymi wrogami państwa żydowskiego, jakimi są Palestyńczycy. To tutaj ujawniają się inne fundamentalizmy, niekoniecznie pozostające w związku z religią, choć często z niej właśnie czerpiące.
O ile większość chasydów nie interesuje się procesem pokojowym lub nie ma nic przeciwko temu, by w zamian za trwały pokój z Palestyńczykami oddać im część izraelskiego terytorium, duża część Izraelczyków zdecydowanie sprzeciwia się terytorialnym koncesjom i z ostrożnością podchodzi do procesu pokojowego, który z rozmachem rozpoczął się w 1993 roku. Wtedy to właśnie, 13 września, w Waszyngtonie Izrael, reprezentowany przez premiera Icchaka Rabina i szefa dyplomacji Szimona Peresa, podpisał tzw. deklarację zasad z przewodniczącym Organizacji Wyzwolenia Palestyny Jaserem Arafatem. Na mocy tejże deklaracji i zawieranych później porozumień Izraelczycy zobowiązali się do wycofania z części ziem Judei i Samarii, zajętych podczas wojny sześciodniowej 1967 roku, a w języku międzynarodowym zwanych Zachodnim Brzegiem. Na tychże terytoriach powstać miała, i powstała, Autonomia Palestyńska. W zamian za to Palestyńczycy mieli wyrzec się walki terrorystycznej o własne państwo na terenie Palestyny, czyli w praktyce walki z Izraelem, jaką prowadzili od samego początku istnienia państwa, czyli od 1948 roku.
Już od samego początku układ z OWP wzbudził w Izraelu ogromne kontrowersje. Nie tylko dlatego, że - jak się później niestety okazało - Palestyńczycy nie dotrzymali słowa i nie opanowali szerzącego się w Izraelu terroru islamskich fundamentalistów, mimo że Izrael wycofał się kolejno ze wszystkich miast Zachodniego Brzegu, a Arafat został przewodniczącym Autonomii z siedzibą w Gazie. Z tego powodu przeciwko porozumieniom, a więc w pewnym sensie przeciwko udzielaniu Arabom kredytu zaufania, wystąpili zwyczajni obywatele o umiarkowanych poglądach. Ich protest przeciwko procesowi pokojowemu doprowadził w końcu do wygranej partii Likud i premiera Benjamina Netaniahu. Wcześniej jednak bardzo wiele się w Izraelu zmieniło za sprawą innych niż chasydzi fundamentalistów...
4 listopada 1995 roku działacz skrajnej izraelskiej prawicy Igal Amir zamordował na pokojowym wiecu w Tel Awiwie premiera Icchaka Rabina, architekta procesu pokojowego i człowieka, który przez pół wieku służył Izraelowi, najpierw jako wojskowy, a potem dyplomata i polityk. Po raz pierwszy w żydowskiej historii Żyd zabił żydowskiego przywódcę. Sam Amir, który zamach na premiera przygotowywał przez wiele miesięcy, powoływał się podczas swego procesu (obecnie odsiaduje karę dożywocia) na talmudyczną zasadę din rodef, określającą te sytuacje, kiedy dopuszczalne jest uchylenie przykazania "Nie będziesz zabijał". Wedle tej zasady wolno zabić m.in. człowieka, którego działalność wystawia na śmiertelne niebezpieczeństwo całą żydowską wspólnotę. Takim człowiekiem wedle Amira był Rabin, polityk, który skłonny był oddać w ręce nie-Żydów część ziemi obiecanej Żydom przez Boga.
Bez wątpienia Icchak Rabin był tym politykiem, który zdecydował się na krok dla Izraela najtrudniejszy. Oddać część ziemi za pokój. I to część będącą sercem kraju - Judeę i Samarię, kraj proroków, Hebron z grobami patriarchów. Ziemie zamieszkane dziś przez ponad milion Palestyńczyków, uważających je za swoje. Nie ulega wątpliwości, że w interesie całej wspólnoty żydowskiej na świecie, nie tylko Izraelczyków, leży zawarcie w przyszłości korzystnych układów pokojowych z arabskimi sąsiadami, przy jednoczesnym utrzymaniu jak największego terytorium. W niektórych sprawach, na przykład kwestii Jerozolimy, dyskusji wśród Żydów być zresztą nie może: Święte Miasto musi pozostać, wbrew Palestyńczykom, wieczną i niepodzielną stolicą Izraela. Jakąś część ziemi Izrael będzie jednak zmuszony oddać. Problem polega na tym, że taki punkt widzenia odrzucają ci izraelscy fundamentaliści ze skrajnej prawicy, którzy negują jakąkolwiek możliwość porozumienia z Arabami.
Religijny, a także i ten nie bardzo religijny, fundamentalizm propaństwowy ma w Izraelu długą tradycję. Ukształtował się wówczas, gdy formowały się i inne nurty izraelskiego życia politycznego. Rozwinął skrzydła, gdy w błyskawicznej wojnie 1967 roku Izraelczycy zdobyli całość terytorium dawnej brytyjskiej Palestyny. Plan zagospodarowania zamieszkałych przez palestyńskich Arabów Judei i Samarii był bardzo ambitny. Powrót do ziemi patriarchów zakładał, że na tzw. terytoriach wśród arabskich miast i miasteczek powstaną żydowskie osiedla, tak by zrównoważyć liczbę arabskiej ludności. Dziś, 30 lat po wojnie, osiedli takich jest ponad 140, a mieszka na nich około 150 tysięcy ludzi. Zawarte przez rząd Rabina porozumienia pokojowe z OWP zakładały częściową przynajmniej ewakuację osiedli. Na to osadnicy, stanowiący w ostatnich latach coraz silniejsze w Izraelu lobby, nie chcieli się zgodzić. Wbrew popularnym w Europie stereotypom nie wszyscy z nich to religijni fundamentaliści, powołujący się w sporach politycznych na słowo Tory i obietnicę Boga, który darował Żydom cały kraj pomiędzy Morzem Śródziemnym a rzeką Jordan. Część osadników to ludzie umiarkowani, którzy w pewnym momencie skorzystali z państwowych kredytów, by zbudować na Zachodnim Brzegu tanie domy. Większość jednak to działacze skrajnej prawicy.
W Izraelu określa się ich mianem kipot srugot - włóczkowe jarmułki, w odróżnieniu od czarnych chasydzkich kapeluszy. Większość to ludzie religijni, którzy w jakiś sposób pragną ułożyć sobie życie z sąsiadami, chociaż rzecz jasna stanowczo sprzeciwiają się oddawaniu Palestyńczykom choćby piędzi żydowskiej ziemi. Autonomia religijna i kulturalna - oto na co mogą i powinni liczyć arabscy mieszkańcy Izraela. Spośród kipot srugot rekrutują się najlepsi izraelscy żołnierze, dobrowolnie służący w elitarnych jednostkach na najtrudniejszych odcinkach. Życie religijne, w przeciwieństwie do chasydów, bardzo przez nich zresztą nie lubianych, rozumieją jako służbę dla kraju: wojsko i osadnictwo. Nie wszyscy jednak wyznają skrajne poglądy. Do skrajnych, rzeczywiście fundamentalnie nastawionych do polityki, należą działacze Gusz Emunim (Blok Wierzących) - organizacji skupiającej osadników z najbardziej religijnych i nacjonalistycznych osad. Przywódcą Gusz Emunim jest legendarny rabin Mosze Levinger, przeciwnik jakichkolwiek ustępstw na rzecz Arabów i zwolennik, wbrew izraelskiej lewicy, jak największej kolonizacji Judei i Samarii. Ugrupowanie Levingera może liczyć na poparcie, głośne lub ciche, kilkudziesięciu tysięcy osadników. W razie prób likwidacji osiedli skłonni są oni podjąć nawet walkę zbrojną. Ale to jeszcze nie kraniec izraelskiej prawicy.
Ugrupowanie Levingera i wiele innych tego typu partii i stowarzyszeń (jak choćby antyklerykalna partia Comet, wchodząca w skład obecnej koalicji) chce przede wszystkim zachować status quo z 1967 roku, czyli Judeę i Samarię, jako integralną część Izraela. Są jednak w Izraelu i tacy (i tych nazwiemy prawdziwymi fundamentalistami), którzy chcą zmienić istniejący stan rzeczy. Skrajnie nacjonalistyczna partia Moledet opowiada się za deportacją wszystkich mieszkających w Izraelu Arabów do pobliskiej Jordanii. Zbliżeni do niej politycy chcą przynajmniej odebrania praw obywatelskich (zwłaszcza praw wyborczych) tzw. izraelskim Arabom, czyli ludziom mieszkającym na terytorium Izraela w granicach z 1948 roku. "W państwie żydowskim głos wyborczy powinni posiadać jedynie Żydzi" - mówią. W 1994 roku w Hebronie szalony osadnik dr Baruch Goldstein zastrzelił z karabinu maszynowego 29 modlących się w Grocie Patriarchów (gdzie pochowani są Abraham, Izaak i Jakub z żonami) Palestyńczyków. Sam również zginął, lecz jego grób, ulokowany w podhebrońskiej, zamieszkałej przez zwolenników skrajnej prawicy osadzie Kiriat Arba, jest miejscem prawdziwych pielgrzymek. Podobnie czczony jest zastrzelony przez Palestyńczyków w Nowym Jorku rabin Meir Kahane, szef rasistowskiej organizacji Kach, zdelegalizowanej po zamachu Goldsteina.
Oczywiście, deportacja całej ludności palestyńskiej z Izraela motywowana jest względami bezpieczeństwa, a nie Biblią. Nie chodzi tu więc o fundamentalizm religijny, negujący zdobycze oświeceniowej Europy, ale raczej o odmianę XIX-wiecznego, również europejskiego nacjonalizmu. Niewątpliwie też terroryzm niektórych skrajnych organizacji żydowskich (a wypadków ataków na Arabów było w ostatnich kilkunastu latach wiele) był reakcją na szalejący terroryzm Palestyńczyków, którzy przez kilka dziesięcioleci starali się sparaliżować życie w kraju, dopuszczając się dziesiątków odrażających zamachów. Działań niektórych przynajmniej fundamentalistów żydowskich postawa Palestyńczyków (też wyrażających przecież różne poglądy) jednak nie usprawiedliwia. Na szczęście akcje żydowskich ekstremistów, jak ostatnia z grudnia 1997 roku, kiedy to kilku działaczy jednej ze skrajnie prawicowych bojówek usiłowało podrzucić pod jerozolimski meczet Al Aqsa świński łeb z Koranem w pysku, spotykają się z potępieniem przeważającej większości Izraelczyków, nawet przeciwników procesu pokojowego.
Działania żydowskich fanatyków postrzegane są zresztą w Izraelu jako skrajnie niebezpieczne dla samych Izraelczyków, a także Żydów w diasporze. Niewielkim poparciem cieszą się na przykład akcje tzw. Stowarzyszenia ds. Żydowskiego Wzgórza Świątynnego, które planuje zburzyć znajdujące się na jerozolimskim wzgórzu Moria meczety (trzecie co do świętości miejsce islamu) i odbudować żydowską Świątynię. W przeciwieństwie bowiem do wielu wspólnot chasydzkich, które zalecają bierne (a co najwyżej wspomagane żarliwą modlitwą) oczekiwanie na Mesjasza, działacze ze Stowarzyszenia i tym podobnych organizacji już dawno postanowili wziąć sprawy we własne ręce. W warsztatach Stowarzyszenia leżą już gotowe stroje najwyższego kapłana i zrekonstruowane - na podstawie Biblii, Talmudu oraz słynnych płaskorzeźb z rzymskiego łuku Tytusa, przedstawiających sceny ze zdobycia Jerozolimy - rytualne naczynia. Najmniejsza ingerencja na Wzgórzu mogłaby zakończyć się co najmniej krwawymi zamieszkami, jeśli nie wojną na całym Bliskim Wschodzie. Z powodu garstki fanatyków do konfrontacji z Izraelem stanąłby cały, liczący sobie miliard ludzi, świat muzułmański. Kilka zamachów, którym zapobieżono (meczet Al Aqsa usiłowano podpalić już w latach 80.), mogło wywołać tragedię.
Fundamentalizm religijny i fundamentalizm nacjonalistyczny to dwa największe wewnętrzne niebezpieczeństwa zarówno dla Izraelczyków, jak dla Żydów w diasporze. Nie szkodzi, że izraelscy ultraortodoksi powołują się na konieczność duchowej odnowy otaczającego ich społeczeństwa, a skrajni nacjonaliści uważają, że polityczne kompromisy są śmiertelnym niebezpieczeństwem i zdradą narodowych interesów. We współczesnym świecie postawy skrajne (nawet jeśli fundamentalizm niesie ze sobą pewnego rodzaju ostrzeżenie - przed utratą tożsamości albo przed wrogiem) powinny znajdować się na marginesie. Nie daj Boże, by zajęli pozycję w centrum.
PIOTR PAZIŃSKI, ur. 1973, student filozofii w Uniwersytecie Warszawskim, współredaguje pismo żydowskie "Midrasz.