Recenzja: Joseph Campbell, Potęga mitu, tłum. Ireneusz Kania, Wydawnictwo Znak, Kraków 1994
Istnieją książki, od których bije niemalże namacalna obcość. Są obce nie dlatego, że zawarte w nich idee są niezrozumiałe, że opisane doświadczenia sytuują się poza naszym własnym. Punktem wyjścia jest właśnie wspólnota egzystencjalnego doświadczenia. Zostaje ono jednak podjęte i zorganizowane w zupełnie obcym porządku. Nie sposób przyjąć reguły hermeneutycznej, która tu działa. Tak było z moją lekturą książki Josepha Campbella.
Książka ta jest zapisem rozmów dziennikarza z religioznawcą o wielkich tematach ludzkości: życiu, zdolności do ofiary, miłości, bohaterstwie, pragnieniu wieczności... Kanwą wywiadu są opowieści mityczne czerpane z najrozmaitszych kręgów kulturowych i religijnych, z których wątki te są wypreparowywane i na których się je egzemplifikuje.
Zastanawiając się nad źródłem dojmującej obcości, sądzę, że jest ono dwojakie. Po pierwsze, irytujący jest sposób prezentacji mitycznego materiału, który sprowadza mitografię do roli tworzywa dla synkretycznej wizji religijnej autora. Po drugie, sama ta wizja jest czymś zasadniczo obcym religii i kulturze, które są moimi. Obie te sugestie trzeba rozwinąć i wyjaśnić.
Joseph Campbell został przedstawiony jako ekspert i znawca - "jeden z najwybitniejszych mitografów XX wieku". Taka prezentacja zobowiązuje do pewnego stylu. Myliłby się jednak ten, kto spodziewałby się odnaleźć w wypowiedziach Campbella chociażby wolę przestrzegania wymogów metody nauki, jaką jest religioznawstwo. Od tej domagamy się rzeczowego opisu, starannej komparatystyki, ostrożnych interpretacji prowadzonych ze świadomością możliwych dowolności, niejednoznaczności, prób typologii, których hipotetyczny status pozostawałby trwale odsłonięty... - naukowo odpowiedzialnego podejścia do ogromnego bogactwa mitycznych historii, jakimi karmiła się w ciągu dziejów ludzka religijność. Tu zaś spotykamy się z luźną refleksją, szeregiem niezobowiązujących asocjacji, gdzie mity i ich częstokroć rażące dowolnością interpretacje stają się pretekstem do wypowiadania niesłychanie ogólnych sądów o naturze ludzkiej i boskiej...
Jeszcze gorzej jest na poziomie refleksji teoretycznej. Nie ma tu cienia próby pobieżnej chociażby charakterystyki znanych współczesnemu religioznawstwu teorii mitu - jego funkcji, roli i znaczeń, które przybiera w różnych kulturach i religiach. Campbell raz po raz powtarza wyłącznie własne, zaskakująco zawężone jak na "eksperta", rozumienie mitu: jego zdaniem, mity są ekspresjami życia i jego mocy. Powie wprost: "Mity są metaforami duchowych mocy człowieka", a nieco dalej: "Mit jest przejawianiem się w obrazach symbolicznych i metaforycznych energii organów ciała..." Tak zinterpretowana przestrzeń mityczna zostaje zamknięta na wymiar transcendentny. Mit objawia człowieka, a nie bóstwo, historię ludzką, a nie historię, w którą boskość ingeruje. Proponowane pojmowanie mitu wyraźnie grzeszy jednostronnością i ma charakter redukcyjny. Jest to zresztą jeden z powszednich grzechów myślenia humanistycznego i nie on najbardziej irytuje. W końcu staranne przebadanie takiej interpretacji, jej zalet i słabości byłoby też pouczające.
Z punktu widzenia metody naukowej grzechem głównym wystąpienia Campbella jest użycie mitografii do stworzenia swoistego przesłania religijnego - waruantu neognozy. Miejsce naukowej, maksymalnie obiektywnej, tzn. starannej i możliwie najwszechstronniejszej, deskrypcji na poziomie faktograficznym i teoretycznym zajmuje specyficznie dobrana antologia mitów o wyraźnie widocznym ideologicznym przeznaczeniu. Wybór mitycznych wątków służy Campbellowi do "produkcji" własnej wizji religijnej. Uczony przedstawia swą wiedzę o mitycznych opowieściach, czyni to jednak w taki sposób, by uwypuklić i uwiarygodnić własne przeświadczenia religijne. Ton wypowiedzi w wielu miejscach ma wyraźnie perswazyjny i apologetyczny charakter. Przekonuje do prawdy religijnej, a nie naukowej. Ideologia, z jaką mamy tu do czynienia, prywatna parareligia autora, jak każdy twór tego rodzaju, zgłasza silne pretensje do niepodważalności. Skoro jednak wszystko to jest podpierane autorytetem nauki, wówczas poddanie się temu roszczeniu jest niedopuszczalne. Nauka ma opisywać "jak jest?", ma dostarczać wyjaśnień poza-religijnych, a nie służyć jako pożywka dla budowania parareligijnych stwierdzeń. Nadawanie znaczeń religijnych jej stwierdzeniom, które miałyby nadal zachowywać status twierdzeń naukowych jest formą ideologicznego żerowania na nauce. Reklama z okładki, która zapewnia, że mamy tu do czynienia z "rzetelną humanistyką", jest kpiną albo nieporozumieniem.
A jak wygląda religijny wytwór Campbella, który co raz to przeziera spoza jego wypowiedzi? Świadomość religijna Campbella wyraźnie ogniskuje się wokół wartości życia. Ta koncentracja w płaszczyźnie aksjologicznej owocuje absolutyzacją wartości życia, w płaszczyźnie religijnej jego sakralizacja, szczególnie w psychicznych i świadomościowych przejawach. Następuje utożsamienie człowieka - głębi jego jaźni z boskim. Campbell będzie mówił: "Cały świat żywy kształtowany jest przez świadomość", "Bóg jest personifikacją sił kierujących nami albo systemem wartości". I dalej: "Niebo i piekło, i wszyscy bogowie są w nas w środku...", i konsekwentnie: "Wszyscy jesteśmy przejawami świadomości Buddy albo Chrystusa, tylko o tym nie wiemy." Wikłamy się w swoisty panteizm, gdzie bóstwo przejawia się w różnych formach życia i w świadomości. Ciągle słuchamy o życiowej energii, boskości, która w niej się przejawia.
Tu gdzieś bije źródło obcości książki: jest ona głęboko pogańska. Ten epitet znacznie dobitniej oddaje odpychającą siłę obcego mi ducha religijnej koncepcji Campbella, niż precyzyjniejsze pojęcie neognozy, którego powinienem był tu użyć. "Pogaństwo" nie jest tutaj wyzwiskiem pod adresem bezbożności, ale rozumiem przez nie sprowadzenie Transcendencji do świata, który otacza człowieka. Taka wrażliwość religijna jak u Campbella, który otwarcie twierdzi: "Idea, że nadnaturalne to coś powyżej i ponad naturalnym, jest zabójcza", wrażliwość, dla której Transcendentne jest obecnym wyłącznie w świecie Immanentnym, była dla tradycji judeo-chrześcijańskiej zawsze pogańska. Przeciwko niej buntowała się religijna myśl żydowska, kiedy prorocy potępiali sakralne bałwochwalstwo płodności, z nią walczyły młode chrześcijańskie gminy zmagając się z infekcją panteistycznej gnozy. Campbell przyznaje, że nie rozumie pierwszego przykazania Dekalogu. Jest konsekwentny. Uznając bowiem jego zasadność, musiałby wyrzec się bałwochwalczej sakralizacji życia i świadomości, którą głosi. Ta religijność, która zamyka boskie wyłącznie w świecie, konstruuje obraz rzeczywistości odpychająco obcy dla chrześcijanina. Campbell napisze: "Zasada stwórcza, która jest mocą Boga w świecie, jest w każdym człowieku." Oto człowiek ma uświadomić sobie swą boskość!? Świat Campbella to świat napełniony apersonalną boskością - świat bez Ojca. Pierwszym słowem chrześcijańskiego credo jest wyznanie stworzoności świata i człowieka. Ma to głębokie implikacje. Być stworzonym to być zależnym i niekoniecznym. Owo fundamentalne dla chrześcijaństwa doświadczenie jest na kartach Potęgi mitu absolutnie nieobecne. Nie tylko zresztą ono.
Bóg, który jest dobry, budzi ostry sprzeciw. Campbell woła: "Ale nie, nie!" Gdzie indziej stwierdza: "Przeżycie estetyczne transcenduje etykę." Opowiadając o policjancie, który naraził swoje życie, by ratować samobójcę, i który spontanicznie wyznaje: "Gdybym pozwolił temu chłopcu skoczyć, nie potrafiłbym już żyć." Campbell tłumaczy, że policjant uświadomił sobie, że chłopiec i on są dwoma aspektami tego samego życia. Policjant nie odpowiada więc na apel zagrożonej wartości życia człowieka, a tylko słyszy wspólny im obu zew życia. Gdzieś umyka fenomen sumienia . Moralna wartość heroicznej ofiary pozostaje dla Campbella nieodgadnione. Widzenie etyczne ulega konsekwentnej likwidacji. Campbell jest amoralny, tzn. obojętny na kwestie etyczne. Grzech jest dla niego tylko ograniczeniem i to ograniczeniem świadomości. Jego świat nie czeka na Zbawiciela ani Go nie potrzebuje. Mamy religijną wizję, gdzie bóstwo jawi się rozproszne w mocach życia i świadomości, gdzie Bóg nie jest Emmanuelem, bratem człowieka w jego człowieczeństwie. Obcość pojawia się w wielu wątkach rozmowy, gdy rzecz o bogini-matce Ziemi, gdy cytuje się gnostyckie teksty... W tej rozmowie Campbell nie tylko nie jest uczonym, który waży sądy, cedzi hipotezy, ale jest reprezentantem obecj postawy religijnej - gnostyckiej synkretycznej wizji, którą ukształtował w sobie obcując z religijną tradycją ludzkości.
Mógłbym o tej książce pisać ostrzej i złośliwiej. Zamiast próby krytyki, która przecież bardziej chce zrozumieć niż odrzucić, starczyłaby lista cytatów niewyszukanych stwierdzeń w rodzaju:
ujarzmienie kobiety u nas, na Zachodzie, jest rezultatem myślenia biblijnego.
żadna z tych świętych [chodzi o Hildegardę z Bingen i Eleonorę Akwitańską -M.G.] nie mogła zostać papieżem (s. 267).
credo to nic innego, jak potępienie woli życia (s. 291).
Słowo AMOR czytane wspak daje ROMA, Kościół rzymskokatolicki, usprawiedliwiający małżeństwa o charakterze wyłącznie (podkr. - M.G.) politycznym i społecznym (s. 295).
AUM jest słowem będącym dla naszych uszu dźwiękowym wyrazem energii wszechświata, której wszelkie rzeczy są przejawami (s. 353).
Tę listę można by dowolnie przedłużać. Gwoli uczciwości muszę przyznać, że w książce jest rochę bystrych krytycznych spostrzeżeń odnoszących się do współczesności, prób diagnozowania grożących jej duchowych niebezpieczeństw.
W trakcie lektury trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że Campbell jest - być może - mimowolną ofiarą swej badawczej pasji. Pewien rodzaj refleksji nad kulturą niesie w sobie specyficzne niebezpieczeństwo dla człowieka. Ten jest bytem skończonym - żyje zawsze w danym miejscu, a nie gdzieś na planecie zwanej Ziemią, kocha bardzo konkretne osoby, a nie bezimienną ludzkość, modli się do Boga swojej religii, a nie do Absolutu, który stoi ponad wszelkimi religiami, jest uczestnikiem swojej kultury, a nie żadnych innych... Tymczasem etyk, etnolog, religioznawca obcują z wieloma tradycjami kulturowymi, studiują różne panujące moralności, przdziwne wyrazy ludzkiej religijności... Obserwują oni człowieka, wytwory jego ducha, próby kontaktu z boskim z jakiegoś "nie-ludzkiego" czy ponadludzkiego stanowiska. "Ludzkie" jest bowiem ograniczone i konkretne - moja religia, mój historyczny czas, mojej kulturze właściwe formy ekspresji... Wielorakość i względność kulturowa, historyczna, której przychodzi doświadczyć, przytłacza i rozbija. Budzi się zwątpienie w roszczenie do jedyności i absolutności, które obecne w doświadczeniu religijnym i etycznym. Relatywizm, który tu znajduje swój początek i usprawiedliwienie, jest tego przeżycia najprostszym wyrazem. Jednakże Campbell nie jest relatywistą. Zachowuje się w tym religijnym obszarze w znacznie bardziej wyrafinowany sposób. Stawia tezę, że każda religia jest splotem trwałego aspektu Prawdy z uwarunkowaniami kulturowymi i historycznymi. Za tą tezą wyczuwa się jednak naiwne przekonanie, że oba te wątki można skutecznie odseparować - uzyskać wiedzę o Boskim wyabstrahowaną z historii, kultury, socjologii... Tymczasem panteistyczna wizja Campbella wcale nie umyka ludzkiemu przeznaczeniu, które zawsze wiąże człowieka z Boskim, wiecznym, nieskończonym, absolutnym przez śmiertelne, skończone, względne. Campbell oswaja Nieskończone chociażby przez zabieg redukowania Go do życia, świadomości. Wyraża swój stosunek do Boskiego za pomocą pojęć z badanych przez siebie tradycji religijnych, buddyzmu na przykład. Ekspresji swej religijności dokonuje na synkretyczny sposób. Z całego religijnego bogatego doświadczenia ludzkości wydobywa niektóre tylko elementy i łączy je na swoją miarę, dopasowuje do swojej religijnej wrażliwości, swych fascynacji, ale i uprzedzeń. To ostatnie jest szczególnie widoczne, gdy myśl Campbella zwiera się z przekazem chrześcijańskim.
Odpycha zarówno ta "wypichcona" na podstawie tysiąca posklejanych receptur religijna wizja rzeczywistości, jak i sposób jej oznajmiania, w którym pobrzmiewają fałszywe apologetyczne tony. Religia nie jest tu w żadnej mierze wydarzeniem zapoczątkowanym objawiającym czynem Boga i wydanym kruchej zdolności wiary, ale efektem dowolnej intelektualnej procedury. Jak w klasycznej gnozie "wiedza" zastępuje wiarę. Co gorsza, w ramach mojej katolickiej tradycji religijnej sugerowana przez Campbella propozycja samozbawienia przez uświadomienie sobie, że jest się boskiego pochodzenia, jest próbą bezczelną. Jest najgorszym rodzajem pobłądzenia - jest odmianą hybris.
Powaga i zasadniczość, z jaką traktuję bądź co bądź tylko telewizyjny wywiad, może irytować i wystawiać mnie na zarzut przesady. Uważam jednak, że znawca danej dyscypliny naukowej, jaką tu jest mitografia, nie powinien wykorzystywać wewnętrznej logiki wiedzy naukowej w celach religijnej perswazji. Rzecz jasna, każdy człowiek ma prawo do apologii swoich przekonań religijnych. Campbell także. Trzeba to jednak czynić z wnętrza swojej wiary religijnej, a nie nauki. Ta ostatnia czemu innemu służy. Jestem też głęboko przekonany, że każda wypowiedź, gdy tyczy spraw zasadniczych, a o takie tu przecież chodzi, nie może zadowalać się łatwizną bezkrytycznych skojarzeń, które pozorują wypracowane argumenty i przemyślenia. To niestety w tym wywiadzie ma wielokrotnie miejsce. Zbyt drogocenną rzeczą dla człowieka jest korpus jego religijnych zawierzeń, by nie wymagać maksymalnej odpowiedzialności od tych, którzy wpływają na jego kształt i zawartość.
Dlatego posunę się jeszcze dalej i sofrmułuję pytanie pod adresem Wydawnictwa Znak - tak zasłużonego dla rozwoju polskiej myśli religijnej: jaki był cel przyswojenia polskiemu czytelnikowi tej ideologii New Age dla wykształconych? Jestem może bardzo staroświecki, ale uważam, że wydawnictwo, podobnie jak każdy indywidualny człowiek, ponosi odpowiedzialność za rozpowszechniane przez siebie słowa. Inna to bowiem rzecz informować o neognozie a la Campbell, inna wydać tekst opatrzony krytycznym komentarzem znawcy, a całkiem inna wydać w luksusowej szacie graficznej z zachętami do lektury w rodzaju: "Potęga mitu (...) stanowi prawdziwy przewodnik po wewnętrznym pejzażu ludzkich wyobrażeń, doznań i metafizycznych tęsknot" i cytowanym już stwierdzeniu o obecnej w książce "rzetelnej humanistyce". Boję się, że taka inicjatywa wydawnicza prócz dochodu przynosi tylko zamęt w sprawach niezmiernie ważnych, a trudnych.
Marian Grabowski