Sredniowiecze -zawsze bliskie

Fragmenty książki "Dzieła Czasy Ludzie"

Sredniowiecze -zawsze bliskie

prof. Stanisław Rodziński

Dzieła Czasy Ludzie

ISBN: 978-83-60703-60-1

wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007



Średniowiecze — zawsze bliskie

Ostatnio coraz częściej napotykamy w wielkich muzeach na świecie, w Europie, ale i w Polsce wystawy mające na celu ukazywanie ważności pewnych konkretnych zjawisk w sztuce. Nie są to więc tylko monograficzne przypomnienia wielkich postaci czy epok.

Dochodzi do pokazywania nurtów, dzieł i artystów różnych czasów, ale tak zestawionych, tak ukazanych, by objawić zwiedzającym niemal metafizyczne związki między dziełami, epokami, artystami.

Te związki to nie tylko podobieństwa czy — jak to zwykło się mówić — pokrewieństwa między dziełami różnych epok.

To również kontrasty, to wskazywanie na niektóre istotne w dziełach elementy (światło, kolor, przestrzeń, ekspresja), które zmieniały się, były nieraz sobie obce czy inaczej realizowane, ale wskazują na nieustanną obecność pewnych motywów nie tylko w obrazach, rzeźbach czy grafikach, ale i w czasach, ale też nade wszystko w życiu duchowym, we wzruszeniach i olśnieniach twórców.

Na zasadzie takich zderzeń i zaskoczeń „zbudowane” jest paryskie Muzeum Picassa, pokazywana teraz w krakowskim Domu Szołayskich wystawa krajobrazów Jana Stanisławskiego, tak przecież pomyślane były wielkie wystawy jubileuszu czterechsetlecia urodzin Rembrandta w Amsterdamie, a wśród nich wstrząsająca ekspozycja ukazująca te same lub pokrewne motywy podejmowane i realizowane przez Rembrandta i Caravaggia.

Warto by więc poszukiwać w sztuce tego, co łączy lub dzieli artystów i epoki, co pozwala się upewnić, że zapowiadana od dawna śmierć malarstwa, że ogłaszane tu i ówdzie wyroki na twórców czy metody kształcenia artystów, to tylko pycha i nonszalancja.

Warto uwierzyć, że wykonująca współczesne dzieło muzyczne orkiestra we wnętrzu gotyckiej świątyni ukazuje najgłębszą prawdę o sensie i trwałości sztuki.

Kilka dni temu patrzyłem długo na Chrystusa Ukrzyżowanego, znakomitą rzeźbę Wita Stwosza w ołtarzu, w prawej nawie krakowskiej Bazyliki Mariackiej.

Postać Ukrzyżowanego, połyskująca, cierniowa korona, gest przybitych do krzyża dłoni, rozwiane perizonium, które staje się swego rodzaju królewską szatą Skazańca — otóż forma i wyraz Chrystusa pozwalają myśleć nie o męce i śmierci, ale o Zwycięstwie.

Cierpiący jest tu Zwycięzcą, a to odczucie zainspirowane jest przez artystę, który dopracowując każdy szczegół swego dzieła, pozwala nam ponad pięćset lat później patrzyć na jego rzeźbę tak, jakby powstała wczoraj.

Prawie w tym samym czasie rówieśnik Stwosza, również niemiecki rzeźbiarz i malarz Mathias Grünewald maluje dla szpitala dla trędowatych w Isenheim wielki poliptyk, którego centralnym obrazem jest Ukrzyżowanie

Znajdujące się obecnie w muzeum w Colmarze, dzieło nie przestaje od wieków wzruszać patrzących, nie przestaje przerażać wizją męki Chrystusa, ale i olśniewać światłem zmartwychwstania namalowanego na innym obrazie tegoż poliptyku.

Patrzymy więc na sponiewierane i zbite ciało Chrystusa, na zaropiałe rany, zdeformowane cierpieniem stopy i dłonie, na perizonium, które jest po prostu zniszczoną i zakrwawioną szmatą spowijającą biodra Chrystusa.

Pomyślmy więc — w tej samej epoce, rówieśnicy, wyrośli w tym samym kraju, wśród tych samych tradycji, ukazują tak diametralnie różne wizje śmierci Chrystusa.

Wit Stwosz rzeźbi dla krakowian, z którymi żyje, kilkanaście lat wykonując zamówienie polskiego króla, ale też pragnie ukazać swoją wiarę, swój obraz cierpienia. Grünewald dla trędowatych maluje Chrystusa, w którym zobaczyli oni swego brata, ale i Boga, tak samo udręczonego i sponiewieranego.

Zobaczmy w świątyni Mariackiej w Krakowie witraże średniowieczne, a nieopodal u Franciszkanów młodopolskie witraże Wyspiańskiego.

Inaczej zaprojektowane, inaczej zrealizowane.

A przecież w obu przypadkach w gotyckich wnętrzach. To te same witraże przez wieki, a w przypadku Wyspiańskiego przez dziesiątki lat stwarzają we wnętrzu świątyń klimat skupienia i ciszy.

To właśnie te witraże, gotyckie i młodopolskie, rozjaśniają kolorem wnętrze o wschodzie Słońca i witają mrok wieczoru.

Kilka lat temu w pięknej gotyckiej katedrze w szwajcarskim Fryburgu zobaczyłem witraże Mehoffera. W innej części wnętrza tej samej katedry umieszczono witraże znakomitego współczesnego francuskiego artysty, nieżyjącego od kilkunastu lat Alfreda Manessiera.

W średniowiecznym, mrocznym wnętrzu patrzyłem na niezwykłe dzieło Mehoffera, który — by zaznaczyć tu swą obecność — w jednym z segmentów witraża przedstawia fragment krakowskich murów, nieopodal Bramy Floriańskiej.

Abstrakcyjny, czerwono-błękitny witraż Manessiera umieszczono w nawie wokół ołtarza Męki Pańskiej. I oto w gotyckim wnętrzu dzieło z początku wieku XX spotyka się z dziełem pełnej współczesności, z dziełem abstrakcyjnym. Okazuje się jednak, że te trzy fenomeny tak różne, tak „klimatycznie” inne łączą się i współtworzą modlitewny świat katedralnego wnętrza. Kolor, światło, przestrzeń, mrok. Tu od wieków nic się nie zmienia. Tak jak nie zmieniają się nasze myśli, kiedy modlimy się teraz, są podobne do próśb i podziękowań sprzed czterystu lat.

Słuchając w takich wnętrzach chorałów gregoriańskich, barokowych kantat czy pieśni towarzyszących liturgii, zwróćmy uwagę, że to witraże, polichromie, moc dźwięków organów i ich delikatność pomagają nam się spotkać z Niewidzialnym.

To właśnie sztuka różnych czasów, ale najwyraźniej sztuka średniowiecza łączy w sobie ekspresję przeżyć, dramat i ukojenie.

To z siły średniowiecznych witraży wyrosło wielkie malarstwo Rouaulta, francuskiego malarza, który u początków sztuki współczesnej, kiedy rodził się ekspresjonizm, fowizm, kiedy młody Picasso, Braque, Matisse i ich rówieśnicy otwierali istotnie twórcze perspektywy w sztuce współczesnej, ten sam Rouault, równie młody zaczął malować swe poruszające obrazy religijne, niekiedy inspirowane średniowiecznymi witrażami.

Wspominałem kiedyś świetną książkę Jerzego Gadomskiego o Janie Wielkim, krakowskim malarzu piętnastowiecznym. Wspomnę teraz wydaną przez krakowskich jezuitów analityczną, ale nie oznacza to, że dla specjalistów — bardzo interesującą książkę o motywach pasyjnych w malarstwie średniowiecznej Europy pióra księdza Zdzisława Klisia.

Czytajmy te książki, zobaczmy wnętrza krakowskich kościołów Bożego Ciała, św. Katarzyny, zobaczmy świątynie Poznania, Sandomierza, Torunia, Lublina, Strzelna, Paczkowa, Gniezna, Szydłowa, Wiślicy...

Jeżdżąc po Europie i świecie, nie zapominajmy, że tu, u siebie, możemy zobaczyć wielką sztukę czasów średniowiecza, tę, która tu się narodziła — jak małopolskie Madonny, tę, która przyszła do nas ze Wschodu, dzięki czemu bizantyjskie malarstwo średniowieczne podziwiamy w Krakowie, Sandomierzu czy Lublinie, tę, która przyszła z Niemiec, Czech, ale i później z Italii.

Szukajmy ciszy, piękna, bogactwa wiedzy i wyobraźni, patrząc na dzieła, które powstały w odległym średniowieczu.

Szukajmy w odległym średniowieczu tego, co w nim bardzo bliskie i zawsze nam potrzebne.

2006

Patrzeć na nieuszeregowanych

Nieżyjący już wielki polski malarz i piszący wiele o sztuce Stanisław Frenkiel napisał:

Grupowanie artystów w szeregi ułatwia pracę historykom sztuki i teoretykom... Ostatecznie jednak przyszłość należy do nieuszeregowanych.

W słowach tych zawarta jest prawda o istocie twórczości. Nieuszeregowani to ci, którzy idą własną drogą, to wybierający sobie tylko bliskie motywy i problemy, malujący swój świat, nieliczący się z modą, szansą na sławę i popularność.

Gdyby mnie ktoś zapytał, jakie było moje pierwsze wzruszenie związane z oglądaniem, a może raczej patrzeniem na dzieło sztuki, odpowiedziałbym, że było to zwiedzanie Domu Matejki w Krakowie. W jednej z gablot zobaczyłem nagle szkic do Bitwy pod Grunwaldem. Nad gablotą umieszczono kolorową reprodukcję Bitwy. Patrzyłem z ciekawością na narysowany ołówkiem szkic i porównywałem go z reprodukcją obrazu. W tłumie narysowanych postaci, które skłębione przypominały znaną karykaturę Bitwy pod Grunwaldem narysowaną przez Wyspiańskiego, zobaczyłem wskazane strzałkami postacie oraz ich imiona bądź wskazówki oznaczające, kto ma być umieszczony na samym obrazie.

Wpatrzony w szkic Matejki (miałem wtedy sześć lat), usiłowałem sobie wyobrazić, jak to się dzieje, że z maleńkiego rysunku rodzi się ogromny obraz.

Mijały lata. W czasie studiów i samodzielnej już pracy poznawałem sens i wartość szkicu, jego znaczenie w przygotowywaniu obrazu, ale i w emocjonalnym dojrzewaniu tego, co się robi. Pamiętam też, jak — jeszcze na studiach — w drodze powrotnej z Grecji, w Wiedniu zobaczyliśmy pierwszy raz w życiu dzieła wielkich mistrzów.

Nasi profesorowie mówili nam, by w tych dziełach nie tylko odszukiwać wielkość artystów, o których czytamy w podręcznikach historii sztuki i w każdej encyklopedii, radzili, abyśmy w ich dziełach szukali „czegoś dla siebie”. Nieraz przecież stajemy przed obrazem, który jest symbolem epoki czy „ozdobą” dziejów malarstwa, a mówiąc najprościej, może nam się nie podobać. W innej sali tego samego muzeum nieduży obraz tego samego artysty, już nie tak znany i nie tak często reprodukowany, wzbudzi nasz zachwyt. Będzie on tym obrazem „namalowanym dla nas”.

W Amsterdamie w minionym 2006 roku można było zobaczyć wielkie ekspozycje jednego z największych artystów w dziejach, a zarazem jednego z największych nieuszeregowanych. Czterysta lat minęło od urodzin Rembrandta. Z tej właśnie okazji pokazano jego obrazy i rysunki, szkice i grafiki. Ukazano go na tle epoki, ale też zestawiając podobne lub zbliżone w tematyce czy interpretacji obrazy Rembrandta i Caravaggia — przedstawiono istotę światła, ekspresji i materii malarskiej w życiu i działaniu obrazu.

Zwiedzający mogli przy okazji obejrzeć też wielkie muzeum van Gogha, bo to właśnie w jego budynku zaprezentowano wspomnianą ekspozycję Rembrandta i Caravaggia. Wchodzący do sal, w których chronologicznie przedstawiono dzieło van Gogha, mieli szansę zobaczenia, „jak to się robi”. Przed obrazami szczególnie bogatymi w gęstą malarską materię ustawiono na wysięgnikach szkła powiększające. Można więc było zobaczyć, jak malarz gęstością farby, sposobem jej położenia — pędzlem czy szpachlą (narzędzia też pokazano w gablotach), uzyskuje materię koloru, światła; jaka jest różnica między gładko a gęsto położoną farbą. Mnóstwo oglądających z ciekawością patrzyło na tak zaprezentowaną twórczość.

Przypomniałem sobie wtedy „moje oglądanie” szkicu do Bitwy pod Grunwaldem.

W świecie pełnym wizualnych atrakcji, w świecie tak głośnym i tak intensywnie uderzającym w nas kolorem, formą, reklamą, a nawet architekturą, efektownymi samochodami, meblami i strojami — nagle stajemy przed niedużym obrazem van Gogha i możemy zobaczyć, jakimi środkami, w jaki sposób w obrazie ukazano tak wiele wzruszenia i siły, tak dużo radości, a nieraz dramatu lub rozpaczy. Patrząc na sztalugę Rembrandta, na jego meble czy szkice, stajemy nie wobec sławy, historii czy legendy. Stajemy wobec wielkości, która rodziła się w tak przecież zwyczajnych, codziennych warunkach. W trudzie, w zwracaniu długów, w trosce o zdrowie syna, w opłakiwaniu zmarłej żony.

Nie wolno się dać ogłupić banałem i powierzchownością nowoczesności. Nie wolno pędzić „do przodu”, nie odwracając się wstecz, nie patrząc na siebie, nie szukając w sobie sensu życia, twórczości. Miną lata i o wielu modnych dzisiaj i wielkich dziełach zapomnimy tak samo jak o kolorze spodni modnych przed laty, o długich lub zbyt krótkich spódnicach.

Miną lata i w szkicach Matejki, w obrazach Rembrandta i Caravaggia, w krajobrazach i autoportretach van Gogha odnajdywać będziemy nadal najważniejsze tajemnice zbliżające nas do Dobra, Prawdy i Piękna.

2007

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama