Marnotrawni

Autorka, doświadczona psychoterapeutka, prowadzi nas przez ciemne korytarze ludzkich słabości. I pokazuje drogę ku światłu. Drogę pełną nadziei i zrozumienia.

Marnotrawni

Katarzyna Bosowska

ŻYCIE PO PICIU

ISBN: 978-83-7767-195-5
wyd.: Wydawnictwo WAM 2013

Spis wybranych fragmentów
Zamiast wstępu
Za każdym razem...
Marnotrawni

Marnotrawni

Często człowieka przytłacza przeszłość. Własna lub kogoś bliskiego. Albo paraliżuje lęk przed tym, co nastąpi, przed przyszłością. I wtedy człowiek przestaje żyć chwilą. Zatrzymuje się zawieszony między tym, co było i tym, czego oczekuje. Chciałby zostawić przeszłość duszony wspomnieniami i biec przed siebie. Pewnie, trzeba wystąpić w życiu w dobrych zawodach, bo inaczej to życie przegramy. Trzeba wiedzieć, gdzie start i meta.

Należy mieć cel przed sobą. Ale tak jak w wielkich wyścigach, trzeba też w tym własnym biegu być wielkim człowiekiem. A ta wielkość to umiejętność zatrzymania się wtedy, gdy należy się zatrzymać. Tak jak odwaga nie jest brakiem strachu, tylko jego pokonywaniem, tak samo wielkie dzieła można często rozpoznać po tym, że zostały na jakiś czas zaniechane. Wybitni architekci, artyści malarze, poeci nieraz pozostawiali swe prace niedokończone.

Ludzie szukają drogi. Czasami wydaje im się, że ją odnaleźli tylko po to, by zaraz ją utracić. Czasami cofają się, aby w przeszłości odnaleźć znaki, które zrozumieli dopiero teraz. Ale jedno jest pewne. W bezruchu można pozostać jedynie na chwilę. Tylko po to, by odpocząć.

Później trzeba IŚĆ DALEJ. Z tymi, którzy są wokół nas. Trzeba iść dalej z samym sobą... Jak stracę siły, to upadnę; jak nie powstanę z upadku, to on stanie się moim dnem.

A na dotarcie do dna nie należy czekać. Dno ma to do siebie, że jest TAJEMNICĄ. Są różne dna, ale żadnego tak naprawdę nie znamy dokładnie. Tym bardziej tego naszego, którego nie chcemy nigdy spotkać. Dno ma różną strukturę: może być grząskie, twarde, pokryte szlamem, brudem, niebezpiecznymi przedmiotami. Mogą żyć w jego środowisku organizmy zupełnie nam nieprzychylne. To prawie tak, jak z naszym ludzkim, osobistym „dnem”. I trudno się spierać, które gorsze albo lepsze. Bo czy od tego twardego dna zawsze udaje się odbić? Można przecież też się o nie roztrzaskać, połamać. Może stać się dla nas wiecznym katafalkiem. Ato grząskie i bagniste? Ono wciąga niczym gąbka, a drzewa i gałęzie obok czasem nie wystarczą, aby się podciągnąć. A nawet jeśli, to może Ty, Człowieku, nie będziesz miał już sił się ich trzymać...

Tylu jest ludzi wciąż żywych, ale poranionych. Pokaleczonych przez uderzenie o własne dno. Chodzą po nim prawie codziennie, przyzwyczajeni do cierpienia, jakie im zadaje, lecz nie chcą z niego zrezygnować.

Bo dno, jeśli nie zabija, to na pewno rani. Rani bólem zadanym sobie i innym. A ból ma to do siebie, że się rozprzestrzenia i promieniuje. Nie można powiedzieć, że cierpienie to moja sprawa, że to przecież moje dno, a nie wasze. Tak jak człowiek nie jest samotną wyspą, tak wszystko, co go dotyczy, nie wpływa wyłącznie na niego.

Ludzie, którzy decydują się na terapię z uzależnienia, często nadużywają pojęcia „dno”. Urabiają je dla własnej korzyści i dopasowują do własnych motywacji. Dla kogoś dno jest rzeczywistą rozpaczą po utracie ukochanych osób, upadku moralnym czy zawodowej degradacji. Dla innych to ciężka choroba, walka o życie z nią związana, niewiadoma nadchodzącego cierpienia. A ktoś inny mówi o dnie, gdy zapomina, czym jest zabawa czy rozmowa z dziećmi, bliskimi, znajomymi. Są tacy, dla których dno jest wtedy, kiedy to inni spisują ich na straty i odwracają się plecami.

A ilu jest takich ludzi, którzy mówią, że oni chyba nie powinni podejmować teraz terapii, bo przecież nie osiągnęli jeszcze dna. Pracują, żyją, nieźle się nawet czują. A słyszeli, że to dno osiągnąć trzeba, bo inaczej terapia nie działa... i zapytani, po co w takim razie na nią się zgłosili, odpowiadają często: żeby uratować to, co mogą stracić...

No właśnie... Czy próba ratunku przed dosięgnięciem dna nie jest paradoksalnie już jakąś jego formą? Przecież jeśli coś, czego nie ma, w moich doświadczeniach i obawach przybiera realne kształty, to znaczy, że jest do tego jakiś powód, że ja widocznie nie obawiam się bezzasadnie!

Ilu jest ludzi i ile ich osobistych, bardzo indywidualnych historii, tyle jest osobistych i indywidualnych wyobrażeń dna. Zależy to od hierarchii wartości danej osoby, jej przekonań, dążeń i celów. Często tradycji, kultury oraz środowiska, w jakim żyje. Mają na to wpływ najbliżsi i zupełnie obcy ludzie. Ma na to wpływ również wrażliwość każdego z nas.

Jako psychoterapeuta byłam i jestem codziennie świadkiem tego, jak ludzie chcą się z dna wydobyć. Każdy ma inne dno. Albo inne go przeraża. Aby z niego wyjść, trzeba je najpierw rozpoznać i pragnąć porzucić. A dalej spotkamy już tych, którzy pokażą nam nową drogę...

* * *

Ciężko jest opisać życie po piciu, bo jest to coś nowego, coś, co wciąż poznaję każdego dnia. Pewnie łatwiej byłoby opisać życie podczas picia, je znam lepiej, lecz byłby to opis krótki, prosty i nieprzyjemny. Z piciem początkowo świat wydawał się łatwiejszy, przyjemniejszy i bardziej kolorowy, lecz alkohol szybko zabrał mi to, co jest najcenniejsze: wiarę, miłość, szczęście, zabrał całego mnie, aż liczyło się tylko picie. Teraz po roku trzeźwości moje życie jest niewyobrażalnie inne, sam czasem nie dowierzam w to, że takie teraz jest — tak różniące się od poprzedniego, że osiągnąłem tak wiele zaledwie w rok. Nigdy nawet nie myślałem, nie wyobrażałem sobie, że tak bardzo mało można wiedzieć o samym sobie. Picie skutecznie tłamsiło mnie, moje myśli, moją wolę i wolność. Rok temu, jadąc na leczenie, byłem przerażony, katowałem się myślami: czy to już koniec? Czy nic więcej już mnie nie czeka? Bałem się tego, że nie poradzę sobie bez alkoholu, a życie po pijanemu już dobrze znałem, było przewidywalne... największy strach budziło we mnie coś, czego nie znałem
— trzeźwe życie. Teraz patrząc wstecz wiem, że nie ma się czego bać, że jest to wyzwanie, walka, którą zawsze warto podejmować, bo można wygrać własne życie. Początki są bardzo trudne. Wychodząc z oddziału wiedziałem, że teraz już wszystko zależy ode mnie, bardzo bałem się życia, a jeszcze bardziej powrotu do picia. Bałem się mityngów AA, kogo tam spotkam, czy się odnajdę. Lecz za każdym razem z czasem przekonywałem się, że nie warto się bać. Teraz nie wyobrażam sobie mojej trzeźwości bez osób z AA. Bałem się rodziny, najbliższych, czy wybaczą mi wszystkie wyrządzone krzywdy, bałem się modlitwy — nie wiedziałem, czy zasługuję na uwagę Boga. Bałem się wszystkiego, wszystkich problemów spowodowanych moim piciem, było ich tak wiele. Teraz problemów z przeszłości już nie ma, odeszły, lecz trzeba było dużo odwagi, żeby im sprostać. Nie warto nie podejmować tych wyzwań; stawienie im czoła zawsze przyniesie wygraną. Teraz mam kontakt z rodziną lepszy niż kiedykolwiek, każde nawet najmniejsze sukcesy przynoszą mi radość, porażki nie są tak dotkliwe, nie zadręczam się nimi. Warto było podjąć to wyzwanie i warto dalej walczyć każdego dnia. Czasem czuję się tak, jakbym dostał od Boga nowe oczy, nowe uszy, nowe serce. Widzę świat tak jak nigdy wcześniej — jest on pełen miłości i radości, pełen życzliwych mi ludzi. Teraz wiem, że prawdziwe szczęście, miłość, wiarę odnajdę tylko w trzeźwym życiu, i odbiorę alkoholowi to, co mi zabrał. Tego życzę sobie i wszystkim wracającym do zdrowia.
Kamil

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama