Na czym polegał dramat Jana Chrzciciela, który nad Jordanem spotkał Jezusa?
Święto Chrztu Pańskiego kończy w liturgii okres Bożego Narodzenia. Jezus staje przed nami już nie jako dziecko, płaczące w żłobie, ale jako dorosły mężczyzna w wieku ok. 30 lat, rozpoczynający swą publiczną działalność.
Wydarzenie Chrztu Pańskiego ma miejsce nad rzeką Jordan i jest ściśle związane z osobą Jana Chrzciciela. To właśnie on ściągał w to miejsce tłumy Izraelitów, wzywając ich do pokuty i nawrócenia oraz głosząc bliskie już nadejście Mesjasza. Nie bez znaczenia był tu zapewne sam wygląd Jana i styl jego życia. Była w nim jakaś surowość, a przez to - autentyczność. Jego słowa zapewne nie zdobyłyby uznania specjalistów od marketingu i retoryki - były jednak słowami prawdy. Tym bardziej, że Jan udowodnił szybko, że ta prawda nie ma względu na osoby i że dotyczy w takim samym stopniu zwykłego człowieka, jak i króla, który pojął za żonę swoją bratową. I, jak wiemy, za tę jednoznaczność i wierność przyszło Janowi zapłacić najwyższą cenę.
Sam chrzest udzielany przez Jana nie ma nic wspólnego z sakramentem chrztu w naszym rozumieniu. Oczywiście, jest pewne zewnętrzne podobieństwo - gest zanurzenia w wodzie, ale na pewno nie jest to sakrament chrztu św. Ten, jak zapewne wiemy, został ustanowiony przez Chrystusa w momencie Wniebowstąpienia, a zatem już po Męce i Zmartwychwstaniu Pana. Przed swym wstąpieniem do nieba nakazał On uczniom, by szli na cały świat i nauczali narody, udzielając im chrztu. Chrzest Janowy jest obrazem, zapowiedzią sakramentu chrztu, dzięki któremu otwiera się dla nas niebo - jednak w sensie ścisłym jest dla ludzi, którzy wchodzili do Jordanu i pozwalali Janowi, by zanurzył ich w jego wodach, jest przede wszystkim znakiem gotowości do nawrócenia.
Znamienne jest to, że Jezus przychodzi do Jana i przyjmuje chrzest, mimo że go nie potrzebuje. On, Syn Boży, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek, nie potrzebował nawrócenia. Był wolny od jakiegokolwiek grzechu. Gest ten jednak jest zdecydowanym utożsamieniem się Jezusa z nami, grzesznymi ludźmi. Jakąś głęboką symbolikę tego wydarzenia podpowiada nam także... geografia. Otóż dolina Jordanu geograficznie leży poniżej poziomu morza, w depresji. Mało tego, jest to największa depresja, najniżej położony teren, na ziemi. Czyli widzimy Jezusa, który uniża się, schodzi w najgłębsze, najniżej położone tereny naszego życia. Wchodzi w te wszystkie miejsca, które są dla nas powodem wstydu, niezadowolenia, symbolem naszego upadku. Mówiąc dosadnie - dla nas Jezus schodzi aż na dno tego świata, aby nas podnieść i podźwignąć. Gdy to uczynił, zobaczył otwarte niebo i zstępującego na siebie Ducha Świętego. Z nieba zaś odezwał się głos: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”.
To, co dla Jezusa jest początkiem - dla Jana Chrzciciela jest kulminacyjnym momentem jego posłannictwa, ale zarazem początkiem końca. W momencie, gdy Jezus pojawia się nad Jordanem, Jan jest u szczytu sławy. Tłumy schodzą się, by go słuchać. Ma już swoich uczniów. Od momentu, gdy spełnił wolę Jezusa i ochrzcił go, a następnie publicznie wskazał, że to właśnie Jezus jest zapowiedzianym Mesjaszem, Jan zaczyna wszystko tracić. Zaczyna odchodzić w cień. Uczniowie, którym wskazał Jezusa - Andrzej i Jan - odchodzą od Chrzciciela i stają się pierwszymi uczniami Jezusa. Gdy Jezus zacznie nauczać i uzdrawiać, tłumy nad Jordanem przerzedzą się, by z czasem zupełnie zniknąć. Wreszcie, Jan straci na rozkaz rozgniewanego króla wolność, w końcu odda życie. I co w tym wszystkim ciekawe - akceptuje taki porządek rzeczy. Wie, że trzeba, aby to Jezus wzrastał. On, Jan Chrzciciel, głos wołającego na pustyni, spełnił już swoje zadanie. Jak wielka musiała być Jego pokora! Jak wielka wiara i mocna więź z Bogiem, że zaakceptował to, przed czym my tak bardzo się bronimy: odrzucenie, zapomnienie, samotność, utratę wolności, a wreszcie męczeństwo.
Uniżenie, pokora... to dziś bardzo niemodne słowa. Dziś chętnie mówi się o sukcesie, o szczęściu i samorealizacji. Tymczasem niemający żadnego grzechu Jezus staje w pozycji grzesznika, a będący u szczytu popularności Jan akceptuje swe odejście w cień. Wydaje się, że taki „test Jana Chrzciciela” bardzo przydałby się każdemu, kto w mniejszym czy większym stopniu odpowiada za prowadzenie innych do Boga, za przekazywanie wiary. I nie chodzi tu tylko o przywódców religijnych czy kapłanów - w jakimś stopniu dotyczy to każdego z nas. Dotyczy rodziców, którzy mają swym dzieciom przekazać wiarę. Dotyczy katechetów i każdego, kto dla innego człowieka spełnia rolę narzędzia, które Bóg wybiera, aby kogoś doprowadzić do wiary. Czasem jakaś rozmowa, sytuacja, świadectwo mogą się stać początkiem czyjegoś nawrócenia. I jest pokusa, aby kogoś, kogo prowadzę do wiary, od siebie uzależnić, narzucić mu swój własny i jedynie słuszny punkt widzenia. W skrajnym wymiarze widać to w sektach, gdzie różni guru doprowadzają do swoistego „kultu jednostki” czy wręcz „duchowego stalinizmu”, a na jakąkolwiek próbę samodzielności w szukaniu prawdy reagują gniewem czy wręcz agresją. Pokusa kontroli, władzy - także w wymiarze duchowym - potrafi być ogromna. Trzeba naprawdę wiele pokory, by ją zwyciężyć. By nie wpaść w pułapkę przekonania o własnej nieomylności i uzurpowania sobie praw do absolutnej nieraz władzy nad duszą drugiego człowieka. Jan Chrzciciel ukazuje, że można i trzeba inaczej. To Jezus jest tu najważniejszy, to On ma działać, to On ma być uwielbiony w życiu konkretnych osób, które nawiązują własną, niepowtarzalną relację z Nim.
Jezus, który się uniża, by otworzyć nam niebo i Jan Chrzciciel, który traci wszystko dla Jezusa. Zapamiętajmy tę scenę nad Jordanem, bo sytuacje do niej podobne powtarzają się w naszym życiu częściej, niż nam się wydaje.
ks. Andrzej Adamski
Echo Katolickie 2/2013
opr. ab/ab