Elementarz dla początkujących, zaawansowanych i dojrzałych

Wszystko dobre w naszym życiu zaczyna się od Boga, jesteśmy wciąż w Jego rękach, ale ostateczne rozstrzygnięcie zależy od nas

Elementarz dla początkujących, zaawansowanych i dojrzałych

Ks. Mieczysław Maliński

Elementarz

dla początkujących, zaawansowanych i dojrzałych

Wydawnictwo M
ISBN: 978-83-7595-422-7


fragment książki:

Temat 2
OTWÓRZ DRZWI SWEGO SERCA

„Wróć do siebie” – bądź sobą: człowiekiem o tym twoim nazwisku, imieniu, dacie urodzenia. A na to trzeba, abyś zrzucił z siebie to, czegoś się nauczył, chcąc łatwiej przejść przez życie. Abyś zrzucił z siebie to, coś sobie przyswoił, chcąc się podobać ludziom, od których – zdaniem twoim – zależał twój los. Abyś przestał powtarzać to, co inni, naśladować innych, zacierać swoją tożsamość. Musisz stać się wolny – i mówić jako ty, działać jako ty, myśleć jako ty.

I tak swobodny idź do ludzi. Traktuj ich jak partnerów. Bez kompleksów, żeś głupszy, żeś słabszy, żeś zależny. Nie bój się ich. Oceniaj spokojnym spojrzeniem ich działanie.

Nawróć się do Boga – nawróć się do siebie.

Nie czekaj, aż nadejdzie kiedyś twój czas i wreszcie zostanie doceniona twoja praca, zrozumiane twoje intencje, uznane twoje starania, aż przekonają się do ciebie także twoi przeciwnicy i otrzymasz pochwałę godną twojego życia. Bo nawet gdyby do tego doszło, to i tak już jutro przyjdzie lepszy od ciebie; bardziej interesujący, oryginalny lub bardziej pracowity, ofiarny, zaangażowany, który skoncentruje na sobie uwagę, pozyska twoich sympatyków, a ty odejdziesz w cień.

Nie bój się ani teraźniejszości, ani przeszłości, ani przyszłości; ani ludzi, ani świata; ani pytań, ani odpowiedzi; ani listów, ani telegramów; ani kolegów, ani przełożonych.

Niech cię nie straszą nocne majaki katastrof, chorób, zawiści ludzkiej. Wchodź bez lęku w rozpoczynający się dzień.

Grzechy przeciwko nadziei są tak wielkie jak grzechy przeciwko miłości.

Zaufaj sobie. Zaufaj, że potrafisz być uczciwy, że zachowasz się z godnością, że nie zdradzisz, że nie stchórzysz, że się nie upodlisz, że sprostasz, że dasz sobie radę, że wypełnisz zadanie, które ci powierzono, że potrafisz kochać i być wiernym. Zaufaj sobie. Zaufaj drugiemu człowiekowi. Że cię nie zostawi samego, że ci dochowa wierności, że cię nie opuści w chorobie, że ci pomoże, że cię zrozumie, że odkryje swój błąd.

Zaufaj drugiemu człowiekowi. Zaufaj sobie. I nawet gdybyś się zawiódł, pamiętaj, że to jest szczególny wypadek, który nie może przekreślić twojej ufności.

Pukać, dobijać się, łomotać; prosić, błagać, żebrać, domagać się, żądać; trwać uparcie, nieustępliwie; zaufać, oddać się, poświęcić; wydzierać ze swojej tchórzliwości, głupoty, małości okruchy odwagi, wspaniałomyślności, wiary; a tylko wtedy otrzymasz, znajdziesz, będzie ci otwarte, a tylko wtedy stworzysz siebie ponad miarę swoich wygodnych wyobrażeń, schematów, modeli – a tylko wtedy możesz stać się człowiekiem.

Czy słyszysz poprzez hałas ulicy ludzki gwar, krzyki, śpiewy, narzekania, śmiechy, przekleństwa; poprzez codzienne odgłosy życia – czy słyszysz śpiewy anielskie?

Czy dostrzegasz wśród świateł ulicznych, wystawowych neonów, okien kamienic, reflektorów samochodowych Jego gwiazdę?

Przyszedł, aby nam pomóc żyć: żeby poprzez naszą małość, podłość, nędzę, poprzez chęć prześlizgnięcia się przez świat w wygodzie i spokoju potrafiła się przebić nasza wspaniałość; żebyśmy, mali spryciarze, potrafili rzucić na szalę służby Dobru – siebie samych.

Boimy się tych, którzy nie należą do naszego światka, bo mogą zagrozić naszej stabilizacji. Nie chcemy o nich dobrze słyszeć, nie chcemy o nich dobrze sądzić, chociaż nic prawie o nich nie wiemy. Zamknięci w swoim getcie strzeżemy pilnie tego, cośmy nagromadzili. Usadowiliśmy się mocno na zdobytym stołku. Mamy na uwadze jeszcze parę ewentualności, które przy dobrych układach powinniśmy uzyskać. Nawet nie przypuszczamy, że przyjęliśmy status emeryta – tetryczejemy, niezależnie od tego czy mamy lat szesnaście, czy sześćdziesiąt. Nawet nie przypuszczamy, że poza drzwiami, któreśmy szczelnie zamknęli, znajdują się wspaniałe światy.

Jesteśmy jak ci ludzie wrzucający pieniądze do skarbony świątynnej. Jeden wrzuca więcej, drugi mniej, jeszcze inny tylko udaje, że wrzuca. Ta wdowa wrzuciła wszystko.

Jesteśmy ludźmi wrzucającymi grosze do skarbony Boga – to co nam zbywa, co dla nas niewarte lub mało warte. Ona wrzuciła wszystko.

Jesteśmy ludźmi rzucającymi Bogu ochłapy modlitwy, Mszy świętych niedzielnych, ochłapy swego życia: tak zwanych dobrych uczynków. Ona wrzuciła wszystko. Więcej dać nie mogła, więcej nie miała.

Kto z nas – przynajmniej o zmierzchu swojego życia – nie żałuje, że nie jest jak ta wdowa.

Słaby człowiek jest agresywny. Wszystkich podejrzewa, że chcą go zniszczyć. To splot urazów, kompleksów, pretensji, uprzedzeń. Nie ma się jak do niego dostać. Nawet nie można go pogłaskać. Cokolwiek by ktoś do niego powiedział, jakkolwiek by się wobec niego zachował, wszystko to odczytuje jako atak na siebie. Zacieśnił się do obrony przed zniszczeniem.

Nie bój się. Nikt nie jest w stanie cię zniszczyć, jeżeli tylko ty tego nie chcesz

Zamykasz się w sobie. Już nie ufasz. Usiłujesz sam zorganizować sobie życie, polegasz tylko na tym, co sam potrafisz załatwić, przygotować, zapewnić. Zamykasz się w sobie. Już nie kochasz. Twierdzisz, że nie ma sensu się poświęcać, nie ma dla kogo walczyć o sprawiedliwość. Trzęsiesz się nad swoim zdrowiem, boisz się o swoje pieniądze, o swój czas. Nie przebaczasz, nie darowujesz. Mówią o tobie, że stałeś się cynikiem, że zmieniłeś się i jesteś samolubny. A w tobie już światło zgasło. Jesteś pusty. Argumenty za istnieniem Boga czy przeciwko Jego istnieniu nie obchodzą cię, są dla ciebie nieważne, bo w tobie Go już nie ma. Mówią, że się zmieniłeś, że dawniej byłeś inny. Tobie samemu wracają wspomnienia tamtych dni, kiedy żyłeś szeroko, kiedy poświęcałeś ludziom czas, energię, pieniądze. Teraz patrzysz na tamte lata prawie z niedowierzaniem. Że też potrafiłeś tak żyć. Wtedy było w tobie światło.

Gdyby ci ktoś powiedział, że jesteś złym człowiekiem, to byś nie uwierzył. Gdyby ci ktoś zarzucił, że postępujesz nieuczciwie, to byś go odepchnął. Gdyby cię ktoś namawiał, abyś się nawrócił, to byś go wyśmiał. Dlatego Kościół wprowadza cię w towarzystwo Nikodemów, Mateuszów, Piotrów, Magdalen, synów marnotrawnych, miłosiernych Samarytan. Dlatego Kościół wiedzie cię do światła, jakim jest Jezus. Abyś niepostrzeżenie przemieniał się w wolnego, czystego, wielkiego człowieka.

Wtedy otrzymujesz, gdy dajesz. Skąpstwo, chciwość, zazdrość zamykają cię w sobie. Gdy chcesz wszystko zachować, gdy nie chcesz się udzielać, aby inni nie nauczyli się czegoś od ciebie, aby nie stali się tobie równi – wtedy nie tylko zamykasz siebie dla nich, ale i ich zamykasz dla siebie. Gdy dajesz, otwierasz się dla innych. I tylko wtedy otrzymujesz.

Nawet jesteśmy skłonni, w roli Samarytanina, podnieść człowieka, którego nie lubimy, namaścić rany jego i oddać go w ręce jakiegoś gospodarza; temu zaś rzucić pieniądze i obietnicę powrotu. Ale częściej to my jesteśmy tym gospodarzem, przed którego progiem Bóg zrzucił jakiegoś biedaka, abyśmy się nim opiekowali. Możemy jednak drzwi nie otworzyć.

My, wychowani pod stołem. Ustawiali nas pod sznurek, bili po łapach, wsadzali do kąta, klepali po główkach, dawali cukierki – przycinali nam czuby, żeby ich wichry nie czesały. Wciąż musieliśmy uważać na siebie, żeby się nie spocić, żeby nie zmarznąć, żeby nam nic nie zaszkodziło. Nauczyliśmy się nie wkładać palców między drzwi, nie narażać się, nie ryzykować. I już się cieszymy, że jesteśmy roztropni, opanowani, zimni, niewyrywający się do przodu.

Jak tu teraz pragnąć wody życia, jak wychodzić w ciemną noc, by szukać prawdy, brać gołymi rękami żagwie z ogniska, pracować do siódmego potu – jak tu teraz zastawić się aż do krwi?

Nie, nie szukaj cierpienia: klęsk, niepowodzeń, upokorzeń. Nie proś o nie. Ale wiedz o tym, że ich obecność w twoim życiu jest czymś prawidłowym – a nawet czymś nieodzownym. Zgoda, tego nie jesteś w stanie powiedzieć sobie podczas cierpienia. Wtedy jest tylko cierpienie. Chociaż nawet wtedy gdzieś w głębi twojej świadomości musi tkwić przekonanie, że to jest prawidłowe. Bo dopiero kiedy napotykasz opór, wtedy się stajesz.

Największa pokusa, która ci zagraża, to ta, żeby spokojnie przejść przez życie i nie narazić się ani tym z lewej, ani tym z prawej, ani tym w górze, ani tym na dole, ani tym bliskim, ani tym dalekim. Gdybyś dwa razy żył, to jeszcze mógłbyś sobie pozwolić na to, żeby jedno życie przeżyć spokojnie. Ale żyjesz tylko raz. I tylko raz masz szansę ocenić wszystko w prawdzie, powiedzieć wszystko, co myślisz, powiedzieć „tak” i powiedzieć „nie”, zrobić wszystko, co chcesz – stać się człowiekiem. Tylko jeden raz masz taką szansę.

Aniś ty jeszcze pszenica, aniś ty jeszcze kąkol. Aniś ty biały, ani czarny. Ani cię Bóg nie zasiał, ani szatan. Ale jesteś ciastem, w którym tkwi zaczyn Boży. Rok po roku, miesiąc po miesiącu, dzień po dniu coraz bardziej zakwaszasz się Nim, jednoczysz się z Bogiem. Przez twoją miłość, bezinteresowność, przez twoją codzienną pracę wtapiasz się w otoczenie, w społeczność, do której należysz. Służysz ludziom, stając się jak brat, jak siostra, jak matka, jak ojciec. Na końcu świata zabiorą cię aniołowie Boży i zaniosą do spichrza Bożego.

Albo nie zakwasisz się. Nie dopuścisz miłości w swoje życie. Nie podniesiesz głowy znad siebie. Pozostaniesz zakalcem, obcym dla swojego otoczenia, nieprzyjaznym. Będziesz strzegł swojego stanu posiadania, pozostaniesz twardy na każdą ludzką biedę, nieszczęście, smutek – niewrażliwy na wszystko, co nie jest tobą. Na końcu świata zbiorą cię aniołowie Boży jak kąkol i spalą w ogniu nieugaszonym.

Nie odkładaj. Spiesz się. Zrób to, co masz zrobić. Powiedz to, co masz powiedzieć. Bo już się cień nasuwa i zaraz cię zagarnie, I zostanie ci smak niespełnionego życia. Albo i to nie. Zadowolenie ramola z miski soczewicy, której do końca nie dałeś sobie wyrwać z rąk.

Elementarz dla początkujących, zaawansowanych i dojrzałych

Świat potrzebuje nowego myślenia, nowej wyobraźni, nowego działania – tak w polityce, w gospodarce, jak i w zagadnieniach społecznych. Nowego podejścia do pracy, do drugiego człowieka, do pieniądza, do rzeczy, do otoczenia: przyrody, ulicy, miasta, narodu. Upadają systemy, które nie potrafiły sprostać potrzebom nowych czasów. Odchodzą ludzie, którzy nie umieli stanąć na wysokości zadania.

Umieć odejść z posady, ze stanowiska, gdy misja skończona, zadanie wykonane – gdy już nie jesteś potrzebny. Umieć odejść bez histerii, pretensji, gdy już twoja godzina wybiła, chociaż tę pracę tak pokochałeś, chociaż się z nią tak związałeś. Bo już ciebie czeka nowe powołanie, bo już błyszczą nowe cele, wyrastają nowe obowiązki. Byleś tylko chciał głowę odwrócić.

Konwalie już od dawna na straganach. Zakwitły kasztany. Jabłonie pokryły się białą pianą kwiecia. Bzy zaczynają się rozwijać. Na ulice naszych miast i wsi wysypały się dziewczynki i chłopcy idący do Pierwszej Komunii Świętej. Maturzyści są już po pisemnym i spotkać ich można roześmianych, zamyślonych, rozgadanych, zaczytanych, niezwracających na nikogo uwagi. To ich wielkie dni.

Co w tobie z twoich wielkich dni zostało? Ile wiosny? Ile zostało nadziei, ufności, radości, optymizmu? Odgrzeb siebie z tamtych lat. Rozdmuchaj ten ogień, który w tobie płonął. Przecież wtedy byłeś ten sam co dziś. A więc od nowa uwierz, zaufaj, popatrz na świat z błyskiem w oczach. Potrzeba ci tego tym bardziej, im więcej lat przeminęło od tamtych wydarzeń, im mniej masz lat przed sobą.

Jeszcze jeden kęs chleba, łyk wody, uderzenie serca. Jeszcze jeden dzień, noc, pogoda, deszcz, powiew wiatru, płatek śniegu.

Jeszcze jedna radość, smutek, zmęczenie, odpoczynek, dobroć, przykrość, zachwyt, rozczarowanie, przyjaźń, samotność.

Jak dziękować?

Co ty wiesz o swoich sąsiadach zza ściany? Że czasem za głośno nastawiają radio i telewizor? Że za głośno świętują swoje imieniny i urodziny? Czy kłaniacie się sobie? Czy odwiedziłeś ich kiedyś? Czy zaprosiłeś ich kiedyś do siebie? Czy zdarzyło ci się, że przypilnowałeś im dzieci, że przyniosłeś im obiad, gdy byli chorzy, że pożyczałeś im chleb, masło, pieniądze?

Czy obchodzą cię ludzie, którzy obok ciebie żyją? Czy jesteś chrześcijaninem?

Strzeż swojej chwili obecnej. Nie oglądaj się wstecz – tylko na tyle, by wyciągnąć wnioski z klęsk doznanych i odniesionych sukcesów. Nie wypatruj przyszłości – tylko na tyle, byle kierunku nie stracić. Niech twoja chwila obecna będzie maksymalnie precyzyjna, traktowana z największą powagą, absolutnie uczciwa. Ona ciebie określa: potwierdza albo zaprzecza twojej przeszłości. Ona wyznacza przyszłość przez twoją aktualną decyzję.

Za tobą już kurtyna przeszłości. Przed tobą niewiadome. A ty nade wszystko strzeż chwili obecnej.

Patrzysz na swoich bliźnich, na ich postępowanie, słuchasz tego, co mówią i w głowie ci się nie mieści, jak oni mogą się jeszcze uważać za chrześcijan. Bo zupełnie nie dotykają istotnych prawd, biorą tylko ich fragmenty, a nawet te interpretują rozmaicie. Czy oni w ogóle rozumieją, o co Jezusowi chodzi?

I patrzą na ciebie ludzie i dziwią się, jak ty się możesz nazywać chrześcijaninem, i słuchają ciebie ludzie, i patrzą na twoje czyny, i podejrzewają, że ty nic z tej Ewangelii nie rozumiesz.

A przecież już tyle lat słuchamy, bierzemy i karmimy się Słowem Bożym.

To przy twojej drodze leży rozbity człowiek. Podejdź do niego jak Samarytanin, nachyl się nad nim, obmyj jego rany winem, opatrz oliwą, podnieś go, wsadź na swoje bydlę, zawieź do gospody i opiekuj się nim.

To przy twojej drodze leży rozbity człowiek. Uważaj, żebyś się nie stał jak ten lewita, który, dojrzawszy nieszczęście ludzkie, odszedł. Uważaj, żebyś, gdy uciekniesz przed cierpiącym człowiekiem i napotkasz swoich i jego znajomych, nie rozpowiadał o jego poniżeniu i klęsce. O tym już nawet Ewangelia nie pisze.

Nie zamykaj okien i drzwi. Nie czekaj, aż wrócą czasy twojej młodości. Nie myśl, że współczesna rzeczywistość przeminie jak sen, że odpłynie jak fala. Nie mów, że tylko dawniej żyli prawdziwi ludzie, że tylko tamta literatura, poezja i sztuka miały wartość. I nie popieraj takiego stanowiska swoim katolicyzmem. Bo nie ma dobra katolickiego, katolickiej prawdy, katolickiego piękna. Każde dobro jest Boże, Chrystusowe, katolickie – jest nasze. Tak samo piękno i prawda. Nawet, gdy mają znak innej religii, innego światopoglądu.

Otwórz szeroko drzwi i okna. Bądź obiektywny. Nie bój się przyznać racji, cieszyć się ludźmi, którzy pracują obok ciebie, cieszyć się ich osiągnięciami w najróżniejszych dziedzinach. Nawet gdyby mówili, że nie wierzą w Boga.

Spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie: ile w tobie pozostało jeszcze z dziecka? Czy potrafisz cieszyć się drobiazgami: że słońce zaświeciło, że nowy dom postawili, że ktoś był dla kogoś uprzejmy? Bo tylko wtedy dostrzeżesz dobro w drugim człowieku, przeżyjesz zachwyt, bez którego nie ma miłości.

Jesteśmy podobni pasterzom, którzy nie usłyszeli głosu anioła. Jesteśmy podobni mędrcom, którym gwiazda zniknęła sprzed oczu.

Byleśmy tylko nie powrócili do domu. Byleśmy tylko nadal pytali, szukali

On nas na pewno nie pozostawi bez odpowiedzi, na pewno nie pozostawi w ciemności.

Jesteśmy wciąż w Jego rękach. To On – sam Bóg – pobudza nas do dobrego: przynagla, niepokoi, upomina, błogosławi, uspokaja, ucisza. To On na każdą chwilę pobudza nas, byśmy przełamywali nasze lenistwo, chciwość, zazdrość, nienawiść, interesowność. To On pobudza nas, byśmy byli dobrzy, pracowici, wyrozumiali, opanowani, wolni, radośni, wspaniałomyślni, bezinteresowni – abyśmy byli wciąż z Nim zjednoczeni.

A potem wszystko zależy od ciebie. Na ile przyjmiesz, na ile odsuniesz – na ile udasz, że nie widzisz, że nie słyszysz, że nie wiesz, o co chodzi, że to nie ciebie dotyczy.

Wszystko dobre w naszym życiu zaczyna się od Boga, jesteśmy wciąż w Jego rękach, ale ostateczne rozstrzygnięcie zależy od nas.

Są ludzie, którzy więcej widzą, więcej słyszą, lepiej rozumieją. Takimi stoi ludzkość, Kościół, naród. Takimi stoi każda mniejsza społeczność: dom, szkoła, zakład pracy, kamienica, blok, dzielnica, miasto. Takimi powinien być ojciec, matka, nauczyciel, taki jest być może twój sąsiad, kolega, czasem ksiądz, czasem biskup, czasem profesor, pisarz, publicysta. Obyś umiał wyciągnąć do nich rękę. Brać z ich głębi, jasności, mądrości, abyś mógł więcej zobaczyć, lepiej usłyszeć, głębiej zrozumieć. Bo wciąż trzeba odkrywać nowe światy, nowe przestrzenie, nowe widnokręgi.

Czasem zdarza się, że dzieje się to w przejściu pomiędzy kuchnią a pokojem, gdy spieszysz się, żeby podać jak najprędzej do stołu, a może na przystanku tramwajowym czy w samym tramwaju... Bywa, że słuchając bezładnej gadaniny ludzkiej albo przy pacierzu rannym czy wieczornym, a może w kościele... Czasem, gdy ktoś mówi coś do ciebie, nagle poczujesz, że ziemia kołysze się pod tobą, wszystko widzisz w innych wymiarach, stwierdzasz w całej ostrości swoją małość, bałaganiarstwo, bylejakość, stertę swoich głupstw, pomyłek, tchórzostwa, które zdążyły urosnąć aż pod sufit. I ogarnie cię przemożna tęsknota za twoją pierwotną czystością.

Uważaj na takie dotknięcie Boga. Bo gdy Go nie przyjmiesz, to potem powiesz tylko: „Tak mi się jakoś dziwnie zrobiło... Ale to nic, przeszło”. A przecież również w ten sposób On chce ci pomóc w budowaniu twojego człowieczeństwa.

Czytaj Pismo. Jeden fragment, jedno zdanie, jeden zwrot – nie więcej. Czytaj – słuchaj, Bóg mówi do ciebie.

Wejdź na drogę, którą ci wskazuje. Tak, to droga w niewiadome. Zaledwie przeczuwane intuicją, ale jeszcze niemyślane.

To droga, której się nie spodziewałeś. Idąc nią, zobaczysz obrazy, o których istnieniu nie miałeś pojęcia, odkryjesz rozwiązania, które cię zachwycą, przeżyjesz olśnienia, które cię porwą aż do siódmego nieba.

Ale na to potrzeba odwagi. A ty się boisz bezkresu nieba, wygwieżdżonej nocy, szumu wichru. Boisz się wszystkiego. Tą drogą prowadzi cię Bóg – poprzez morze wzburzone, wysoki nieboskłon, ciemną noc, szumiący las, bezwodną pustynię – wciąż ku sobie.

Skąd wziąć pokój, skoro tyle w nas niepokoju? Skąd wziąć radość, skoro w nas tyle smutku? Skąd wziąć miłość, skoro w nas tyle obojętności? A przecież trzeba żyć.

Tak czekamy na ludzi Bożych, którzy przynieśliby nam pokój, którzy nie byliby tylko „gadaczami” czy urzędnikami.

Tak czekają na nas ludzie, abyśmy nieśli im pokój. Na nas, którzyśmy ojcami, matkami, współpracownikami.

Dlatego trzeba przysiąść przy Jezusie i słuchać. Niech mówi.

Choćby wtedy gdy Msza święta. Choćby wtedy gdy przeczytamy jedno zdanie z Ewangelii i ucieszymy się Bogiem jak perłą najpiękniejszą, jak skarbem ukrytym w roli.

A tak naprawdę, to żyjesz sam. Na pustyni. I nie udawaj, że jest inaczej. Nie zaludniaj jej na siłę. Bo tak naprawdę, nikt nie potrafi ci do końca pomóc. Ty sam decydujesz o wszystkim.

I ty bierzesz odpowiedzialność za wszystko, co jest w twoim życiu.

Tylko nie bój się swojej pustyni. Od ciebie zależy, jaka ona jest.

Może być ciemnością – pełną jaskiń, niebezpiecznych skał, wysokości i przepaści.

Zrób wszystko, żeby była pełna słońca, przyjazna, przytulna, żeby ci na niej było dobrze.

Każdy jest stworzony do wielkości.

A wielkość buduje się w umiejętności zauważania problemów, wielkich tematów.

A do tego jest konieczne pomijanie drobiazgów, niezakopywanie się w detalach.

Wielkość to znaczy wyrosnąć ponad głupstwa, szczegóły – a zobaczyć właściwą sprawę.

On ci daje znak. A ty nie mów: „To czysty zbieg okoliczności”. On ci daje znak. A ty nie mów: „To przypadek”. On ci daje znak. A ty nie mów: „Miałem szczęście”. On ci daje znak. A ty nie mów: „Miałem pecha”. On ci daje znak. A ty nie mów: „Że też to na mnie trafiło”.

Przyjmij, że twoje życie – jak i każde życie – jest usiane znakami.

On ci daje znak, aby ci uświadomić swoją obecność. Abyś zdał sobie z tego sprawę, jak On ci jest bardzo bliski. Abyś odczuł, jak się o ciebie troszczy.

Gdy nie potraktujesz w ten sposób znaków, nie zrozumiesz nic ze swojego życia.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama