Nie będę ci pisał o metodach modlitwy, o które mnie prosisz, znajdziesz je bez trudu w jakimkolwiek traktacie na ten temat. Chcę tylko ci dać kilka rad na temat sposobu modlenia się
ISBN: 978-83-7502-363-3
Format: 110 x 180 mm
Ilość stron: 480
Rodzaj okładki: miękka
Najsłynniejsza książka Henri Caffarela – swoista „szkoła modlitwy” w stu przystępnie napisanych rozdziałach. Nie jest to podręcznik o modlitwie, ani tym bardziej uczony traktat, lecz zbiór prostych rad, które należy czytać z otwartym sercem. Modlitwa bowiem, jak uważa Caffarel, jest spotkaniem „Boga, który mówi”, „który już w nas jest” i „który wciąż czeka”.
Oto opowieść o tym najważniejszym ze spotkań rozpisana na sto listów. Ich autor odpowiada w nich na dziesiątki różnych pytań, podsuwając recepty na rozwiązanie problemów, jakie ujawniają się podczas modlitwy. I choć w każdym z tekstów porusza nieco inny aspekt, to istoty modlitwy upatruje w jednym krótkim słowie: Tak. „Uważam – napisał kiedyś do czytelników „Cahiers s’oraison” – że to ‘tak’ jest najdoskonalszą odpowiedzią dawaną Bogu przez człowieka. Chciałbym, aby było ono moim własnym imieniem. Chciałbym nazywać się Tak…”
Barwna, żywo napisana książka, tłumaczona na wiele języków, często wznawiana, owoc wielu lat doświadczeń człowieka, który modlitwę uczynił treścią swojego życia.
Nie będę ci pisał o metodach modlitwy, o które mnie prosisz, znajdziesz je bez trudu w jakimkolwiek traktacie na ten temat. Chcę tylko ci dać kilka rad na temat sposobu modlenia się.
Nie znajdziesz w tym liście nic oryginalnego. Zadowolę się bowiem przedstawieniem klasycznych wypowiedzi autorów duchowych, skierowanych do osób, które postanowiły regularnie poświęcać czas na modlitwę wewnętrzną. Strzeż się jednak, abyś nie uważał ich za przepisy gwarantujące skuteczność, raczej staraj się uchwycić ich sens.
Pozwól, że przywołam pewne wspomnienie z młodości: linia startu, wszystkie mięśnie napięte, a my pochyleni do przodu i gotowi do gwałtownego poderwania się na dany nam znak. Otóż z modlitwą jest podobnie jak z biegiem. Ważne, żeby dobrze wystartować. W przeciwnym razie po upływie pięciu minut ze zdumieniem stwierdzisz, że jesteś na klęczniku. Innymi słowy, zauważysz, że ciało przyszło na modlitwę, lecz myśl pozostała przy innych sprawach.
Zachęcam cię zatem gorąco do czuwania nad gestami i postawą na początku modlitwy. Najpierw więc bardzo staranne uklęknięcie, będące zarówno aktem duszy, jak i ciała, co obrazuje postawę człowieka obecnego dla siebie i dla Boga, potem znak krzyża powolny, pełen treści. Powolność i spokój mają bowiem ogromne znaczenie dla przerwania pełnego pośpiechu i napięcia rytmu życia tak przeciążonego naglącymi sprawami. Kilka chwil milczenia, które sobie ofiarujesz, przyczynią się, jak szarpnięcie wędzidłem, do wprowadzenia cię w rytm modlitwy i do niezbędnego oderwania się od wykonywanych tuż przedtem czynności. Również może ci pomóc odmówienie niespieszne, półgłosem, jakiejś modlitwy ustnej.
Następnie uświadom sobie nie tyle obecność Bożą, ile Boga obecnego, Wielkiego Żyjącego. On jest przy tobie, czeka na ciebie, widzi cię i kocha. On, pamiętaj o tym, ma swoje oczekiwanie, myśl, w związku z modlitwą, która się rozpoczyna, i żąda od ciebie absolutnej zgody na to, czego chce.
Postawa zewnętrzna jest ważna, niemniej jeszcze większą uwagę zwróć na postawę wewnętrzną. Jej zasadniczymi wyrazami są poczucie zależności i skrucha.
Zależność. Nie ma to być jakaś niejasna uległość człowieka, który czasem musi zrezygnować ze swego planu, aby spełnić wolę Bożą, lecz zależność znacznie bardziej radykalna. To zależność strumienia, który sam siebie niszczy, jeśli odłącza się od źródła; zależność latorośli, która usycha i gnije, gdy jest odcięta od winnego szczepu; zależność ludzkiego ciała, które już nie jest ciałem, lecz trupem, gdy zerwana zostaje więź łącząca je z duszą.
Skrucha. Silne poczucie tego, iż jesteśmy niegodni w obliczu Bożej świętości. Taką skruchę odczuwał św. Piotr, który nagle przypadł Jezusowi do kolan, mówiąc: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny” (por. Łk 5, 8).
Nie muszę już pewnie dodawać, że i skrucha, i zależność są ważne, aby wyprostować w sobie drogi Pańskie.
Gdy zaś dusza twoja jest już właściwie usposobiona, poproś o łaskę modlitwy, gdyż – jak ci to powiedziałem – modlitwa jest przede wszystkim darem Boga, a dopiero potem działaniem człowieka. Wezwij z pokorą Ducha Świętego, On jest mistrzem naszej modlitwy. Potem możesz przyjąć pozycję ciała najdogodniejszą do zachowania duchowej swobody. W godzinach i w dniach, gdy istnieje niebezpieczeństwo, że ciało wciągnie duszę w swoje zmęczenie i odrętwienie, utrzymuj je w czujności i w pogotowiu. Kiedy indziej znów z obawy, aby nie przypominało ci ono stale o swym zmęczeniu lub napięciu, przyjmij pozycję wypoczynku i odprężenia.
Po takim przygotowaniu można rozpocząć właściwą modlitwę. Czego będziesz od niej oczekiwał? Tego, aby Bóg wziął ciebie w swoje posiadanie. Jedyny na to sposób to wykorzystać: wiarę, nadzieję i miłość, te trzy wielkie nadprzyrodzone zdolności, które Bóg dał nam właśnie po to, abyśmy mogli nawiązywać z Nim kontakt (dlatego nazywamy je cnotami teologalnymi). One są w nas, stanowiąc dynamizm nadnaturalny, gotowy do działania, gdy zbliżamy się do Boga.
Ćwicz zatem swoją wiarę. Nie wymagam od ciebie jakichś spekulacji na temat Boga, tylko tego, żebyś myślał o Nim, rozważając to, co On mówi o sobie przez dzieło stworzenia – gdyż ono całe głosi Jego doskonałość – przez Biblię, a zwłaszcza i przede wszystkim przez swojego Syna, który wcielił się, żył i umarł tylko po to, aby nam objawić nieskończoną miłość Ojca. Wielką zasługą św. Bernarda ze Sieny, franciszkanina żyjącego na przełomie XIV i XV wieku, i św. Ignacego Loyoli było, że przypomnieli ludziom oddającym się modlitwie, że Jezus Chrystus jest – jeśli można tak powiedzieć – wielkim tematem modlitwy.
Ważne jest jednak nie to, żeby dużo myśleć, lecz żeby dużo kochać. Gdy więc wiara pobudzi miłość, ćwicz miłość. Znowu użyłem terminu „ćwiczyć”. Nie zrozum mnie źle, nie głoszę bez opamiętania woluntaryzmu. Ćwiczenie wiary i miłości powinno być tak naturalne i swobodne jak oddech. Ćwiczenie tej drugiej będzie więc polegało nie tyle na wzniecaniu w sobie emocji, gorliwości, ile na przylgnięciu całą wolą do samego Boga, na przyjęciu Jego pragnień i Jego spraw za swoje własne.
Cechą miłości jest także dążenie do zjednoczenia z tym, kogo się kocha, i do szczęścia, jakie to zjednoczenie przyniesie. Jeśli przedmiotem tego dążenia jest Bóg, nosi ono miano nadziei.
Modlitwa, jaką ci opisałem, jest nazywana „modlitwą teologalną”. Niektórzy zarzucają jej, że jest dobra dla emerytów, że – jeśli nadaje się dla mnichów – to jest zupełnie nieodpowiednia dla ludzi zaangażowanych w codzienne życie, pełne trudu. Trzeba bowiem dbać o skuteczność, tak twierdzą. Można by im odpowiedzieć, że chwalenie i uwielbianie przewyższają działanie. Lecz nawet na płaszczyźnie skuteczności – na której oni stoją – można dość prosto obronić tę modlitwę. Agere sequitur esse 1 – mówili dawni scholastycy. Otóż modlitwa teologalna, która jest znakomitym sposobem odnowienia naszego bytu pozostającego podczas tejże modlitwy w łączności ze swym Stwórcą, zwiększa naszą skuteczność. Chcąc się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć po życiorysy świętych, choćby św. Teresy z Ávila.
Zalecanie modlitwy teologalnej nie jest równoznaczne z potępieniem czy odrzuceniem innej formy modlitwy, zwanej „modlitwą praktyczną”. Nie ma żadnego powodu, aby je sobie przeciwstawiać, więcej, bardzo pożyteczne jest ich zbliżenie i łączenie.
Jest przecież rzeczą bardziej niż oczywistą, że chcąc zreformować nasze życie, powinniśmy, aby je oczyścić i udoskonalić, przemyśleć nasze uczucia, wyobrażenia, sposób zachowania. To właśnie jest przedmiotem modlitwy praktycznej. Dlaczego więc nie miałaby ona być naturalnym wnioskiem wypływającym z modlitwy teologalnej? Spojrzenie wiary przeszłoby – obrazowo mówiąc – z Boga na nasze życie, a miłość, odnowiwszy naszą zażyłość ze Stwórcą, pobudziłaby nas do służenia Mu przez codzienne obowiązki.
Jeden z moich przyjaciół zawsze kończy poranną modlitwę – jak sam to mówi – „rozmyślaniem nad notesem”. Rozważa swój dzień, ofiarowuje go Panu, po czym wylicza tych, z którymi ma się spotkać, a to wyliczenie staje się wstawiennictwem. Po przeczytaniu tego listu pomyślisz pewnie, że modlitwa jest ćwiczeniem niełatwym, mało zachęcającym, zwłaszcza dla ludzi, których życie i tak już jest dość skomplikowane. Nie zatrzymuj się na tym wrażeniu. Czynności najbardziej życiowe jak schodzenie ze schodów, oddychanie, mówienie wydają się nam skomplikowane, gdy je analizujemy, dla tych jednak, którzy wykonują je biegle, są bardzo proste. I właśnie tego ostatniego słowa można by użyć, chcąc określić modlitwę tego, kto wytrwał w tym ćwiczeniu, jako „modlitwę prostoty”. O. Jean Nicolas Grou, osiemnastowieczny autor, tak ją opisuje:
Zamiast skomplikowanego i męczącego ćwiczenia pamięci, rozumu i woli stosowanego w rozmyślaniu na ten czy inny temat, Bóg często wprowadza duszę w modlitwę prostą, która polega na tym, że pracą umysłu jest oglądanie Boga. Serce nie doświadcza żadnego innego uczucia oprócz upodobania w Bogu, który „zasila” duszę bez żadnego z jej strony wysiłku, jak mleko posila dzieci. Działanie duszy jest wtedy tak subtelne i delikatne, że prawie go ona nie zauważa i wydaje się jej, że jest bezczynna i jakby pogrążona we śnie.
Na zakończenie dodam jeszcze jedną uwagę. Jak nikt z dnia na dzień nie zostaje stolarzem, muzykiem, pisarzem, tak i bez mozolnej praktyki nie można zostać człowiekiem modlitwy. Tylko ten może się temu dziwić, kto ma bardzo słabe pojęcie o modlitwie i kto nigdy nie widział życia zakonnego. Spotkałby tam młodych ludzi, którzy nie wahali się porzucić wszystkiego, aby nauczyć się modlitwy, i starych mnichów, których jasność i łagodność spojrzenia sporo mówią o tajemnicach ich życia modlitwy.
Przypisy:
1 Agere sequitur esse (łac.) – ‘działać stosuje się do być’. Innymi słowy: takie działanie, jakie bycie. (przyp. red.)
opr. aś/aś