W śpiewniku naszych ludzkich pór roku ta pieśń jesienna, która przygotowuje nas do wejścia w zimę, może być piękna i wzruszająca.
Tam, gdzie jest twoja rana, jest twój skarb.
– Joseph Campbell
Każda jesień przypomina mi o mojej skończoności. Przypomina o kruchości życia i o mojej doli stworzenia. Całe piękno słońca, które wybucha na złotych liściach, zastąpi wkrótce zimny wiatr. W ciągu kilku dni lodowaty wicher ogołoci wszystkie drzewa, a jego podmuchy rzucą liście pod moje nogi. Oto tajemnica śmierci, która prowadzi do życia.
I chociaż wiem, że jesień i zima też umrą, że wiosna przyniesie inne liście i inne kwiaty i że pojawi się nowe życie, czuję, że ogarnia mnie dziwna późnopaździernikowa tęsknota.
I tej nocy, która zapada, podczas gdy wiatr uderza w okna, wracają z mojej odległej młodości dwa wersety Baudelaire’a. Tak piękne i zarazem tak nostalgiczne jak jesienna aura:
Niebawem nas ogarnie wstrętny mrok i plucha.
Żegnaj, żywa jasności zbyt krótkiego lata!
Skąd się bierze moja jesienna melancholia? Zapewne jest ona częścią tej samotności nieodłącznej każdej ludzkiej istocie. A może po prostu ja także jestem częścią przyrody, która musi się ogołocić.
Każdej jesieni liście od czerwonych do złotych, a także te żółte zdają się szeptać z drzewa do drzewa:
Jeśli nie umrzemy, nie będziesz mógł odżyć!
Jeśli nie opadniemy, nie będziesz mógł się odrodzić!
Musimy opaść i umrzeć, żeby wszystko odrodziło
się na wiosnę!
Nadszedł czas, abym zagłębił się w swoją samotność, wiem bowiem, że ten, kto zamieszkuje swoją samotność, rodzi prawdziwe życie. Moussa Nabati powiedział: „Nikt nie może żyć z kimś drugim, jeśli przedtem nie był zdolny żyć sam”.
Kiedy w lecie naszego życia słońce zaczyna tracić swoją moc, jesień przypomina mi, że wzbiera inna pieśń. I w śpiewniku naszych ludzkich pór roku ta pieśń jesienna, która przygotowuje nas do wejścia w zimę, może być piękna i wzruszająca. Piosenka o martwych liściach? A może raczej piosenka o głębokiej czułości i życiu wewnętrznym płonącym niczym ogień, do którego tak dobrze jest się zbliżyć i zanurzyć w jego cieple i łagodnym świetle?
Jesień jest w nas. Czyż gdzieś w naszym sercu nie kryje się zawsze jesień, która dobiega kresu? Coś, co umiera, nieunikniona żałoba, którą musimy zaakceptować? Czyż nie trzeba z czegoś rezygnować, czyż nie musimy pogodzić się z żywą raną, która nieustannie się otwiera i której nie możemy się wypierać ani jej ukrywać?
W życiu pojawia się wiele jesieni po to, by nowe wiosny mogły wybuchnąć z całą mocą. Czyż to nie z tajemnicy paschalnej – obejmującej śmierć i zmartwychwstanie – utkane jest nasze życie od początku aż po kres? Nie ma radości bez krzyża, nie ma wiosny bez jesieni, tak jak nie ma kwiatów bez liści, które opadają i umierają. Każda jesień mówi nam o śmierci, ale każda śmierć rodzi życie.
Wiem, muszę umrzeć, jak umiera wszystko,
jak umiera każde życie, jak umiera wiosna,
jak liść na drzewie, jak kwiaty na łąkach,
jak umiera błękitny ptak, jak zasypiają róże.
Wiem, muszę umrzeć, jak umiera wszystko,
i jak umiera brzask, gdy zrodzi swoje łzy!
Ból i szczęście często się przeplatają. Dlaczego tak trudno jest nam zaakceptować stratę i śmierć, i ból naszych serc, tak kruchych w jesieni naszego życia? Zamiast akceptować straty, uciekamy na różne sposoby: staramy się być stale zajęci i nasze kalendarze są pełne umówionych spotkań, świadczących o naszej pozycji – wierzymy, że inni tak nas potrzebują! Albo pracujemy jeszcze bardziej intensywnie, opracowujemy plany, wciąż coś organizujemy, otaczamy się gadżetami, konsumujemy ponad miarę. W gruncie rzeczy wszystko to po to, żeby oszukać naszą samotność i skończoność; żeby zapomnieć, że jesteśmy słabi, że łatwo nas zranić i że któregoś dnia umrzemy.
W centrum naszego życia, na skraju serca, czeka jesień. Odkrywamy, że będziemy musieli dokonać głębokiej zmiany mentalności, żeby nauczyć się przyjmować, ponieważ czuliśmy tak wielką potrzebę realizacji pożytecznych projektów i naszych marzeń, dzieł naszych własnych rąk; ponieważ teraz nieporęcznie nam otworzyć ramiona i ofiarować się jak biedak, który musi przede wszystkim otrzymywać i być kochanym w swojej słabości.
Henri Nouwen powiedział:
Uświadomiłem sobie, że moją powinnością jest raczej przyjmowanie niż dawanie. Ważniejsze jest dla mnie przyjmować od biednych dar ich miłości, niż starać się zyskać uznanie w ich oczach.
Uciekamy, boimy się zaakceptować oczywistość naszej rany i kruchość naszego serca żarliwie pragnącego miłości, gdy tymczasem, kiedy w milczeniu wędrujemy ścieżką życia, do bram serca znowu puka nasz los zranionego stworzenia i żąda od nas bezbronnego człowieczeństwa, koniecznego, by wyruszyć drogą uzdrowienia.
Przeczytaj dłuższy fragment „Pór roku serca” »
Andre Daigneault (ur. 1938 r.) jest kapłanem i kaznodzieją zaangażowanym w różne formy apostolatu, poetą i pisarzem. Napisał kilkanaście książek. W najnowszej i - jak sam mówi - najbardziej osobistej stawia nas w obliczu prawdy o nas samych, ukazując życie jako nieustanną wędrówkę. Jest to wędrówka nierzadko trudna, bo pełna zachwytów i wzruszeń, ale też błędów i cierpienia. Autor jednak przekonuje, byśmy przyjęli całą pełnię człowieczeństwa. Namawia, żebyśmy otworzyli się na czułość Boga, odrzucili maski, zaakceptowali swoje słabości i rany, gdyż każda prowadzi do rozkwitu miłości - o ile tylko odważymy się w końcu wziąć życie w swoje ręce i je pokochać. "Dusza jak serce nasączone krwią musi nasiąknąć miłością" - to w takiej duszy bije wieczne Źródło.
Jest to fragment książki: André Daigneault, "Pory roku serca. O duchowej wędrówce do wiecznego Źródła". Można ją znaleźć na stronie Wydawnictwa Promic tutaj >>
„To, co jest najbardziej osobiste, jest też najbardziej uniwersalne” - ta myśl przekonała autora, by podzielić się z innymi prywatnymi przemyśleniami. Z osiemnastu refleksji powstała książka o życiu, o życiu autora, o życiu każdego z nas, o Źródle wody żywej, ukrytym w sercu świata, które pragnie, by z Niego pić. Podzielona na cztery części jak cztery pory roku, momentami refleksyjna, momentami radosna, lektura do codziennych przemyśleń.
opr. ac/ac