Duszpasterstwo rodzin osób skazanych na karę śmierci oraz rodzin ofiar morderstw
Jest prawie 17.30, godzina, o której rodzina przybywa do małego wiejskiego kościółka pod wezwaniem Maryi, Matki Miłosierdzia. Płomienie świec w prezbiterium rzucają łagodnie szarawe cienie na absolutnie ciche wnętrze. Nie dobiegają tu żadne dźwięki z zewnątrz, nawet z pięciopasmowej autostrady, która biegnie przed głównym wejściem kościoła. W małym miasteczku Macclenny na Florydzie trudno mówić o godzinach szczytu. Jego mieszkańcy, w liczbie zaledwie trzech tysięcy dziewięciuset, osiedlili się zaledwie pięć kilometrów od granicy z Georgią w powiecie niemającym nawet tuzina przejść ulicznych ze światłami — a i tak większość z nich wciąż mruga na żółto. Doświadczenie mojej dotychczasowej posługi podpowiada mi, że jedynymi dźwiękami zakłócającymi ciszę wieczoru będą krzyki bólu i poruszający do głębi szloch żalu i smutku, jaki może wydać jedynie zrozpaczona matka. Metaliczny szczęk wejścia zwiastuje przybycie rodziny. Właśnie teraz pewna matka przeżyje swoje osobiste doświadczenie Piety.
Witając się z matką, jej dorosłymi dziećmi i dalszymi krewnymi, czuję ulgę na myśl, że spędziliśmy już razem sporo czasu w tym tygodniu. Droga z kruchty do pierwszej ławki przypomina drogę rodziny idącej za trumną podczas pogrzebu — stawiają ciężkie, niepewne, nierówne kroki. Matka idzie prowadzona przez swego najmłodszego syna i zięcia, którzy pomagają jej utrzymać się na nogach. Ksiądz, jak zawsze delikatny i punktualny, stoi przed ołtarzem, gdzie czeka z modlitwą i krzepiącym uściskiem dla każdego członka rodziny. Nie włożył jeszcze szat liturgicznych. Nie wiadomo jeszcze na pewno, czy odbędzie się dziś Msza żałobna. Najstarszy syn tej matki jeszcze żyje. Jest teraz przypinany pasami i przygotowywany do uśmiercenia, ale czas jeszcze nie nadszedł.
Sadowiąca się w dwóch pierwszych ławkach rodzina ma przed sobą dwadzieścia pięć minut niepewności, której niewidzialna, nieokreślona chmura wisi nad nimi jak szare cienie rzucane przez świece w prezbiterium. Czy zadzwoni telefon z informacją o wstrzymaniu egzekucji? Czy matka modli się o cud? Czy o pocieszenie? Tego nie wie nikt.
Mój mąż, Dale, znajduje się teraz niespełna pięćdziesiąt kilometrów stąd, w sali straceń więzienia stanu Floryda. Dale towarzyszy duchowo jej synowi. Jeżeli w ostatniej chwili egzekucja zostanie wstrzymana, będzie głosem nadziei w komórce księdza. Jeśli nie, twarz Dale'a będzie znakiem miłości, na którym jej syn będzie mógł koncentrować się w chwili śmierci. Czy w ostatniej chwili rozlegnie się dźwięk telefonu i Dale oznajmi, że mężczyzna nie zostanie dzisiaj stracony? Czy też zadzwoni za godzinę, mówiąc: „Wykonało się!”? Ta niepewność jest częścią agonii.
Zajmuję miejsce w ławce kilka rzędów za rodziną. Dość daleko, aby nie zakłócać intymności ich żałoby, dość blisko, by moja obecność i modlitwa były dla nich namacalnym wsparciem. Byłam tu już wcześniej i powrócę znowu. Mój wzrok styka się z łagodnym, lecz zwycięskim wejrzeniem Maryi, Królowej nieba, wyobrażonej na wysokim witrażu za ołtarzem. Jej stopa kruszy głowę węża. Jej ramiona wyciągnięte są ku nam w matczynym geście. Jej płaszczem jest miłosierdzie.
Wierzę, że Jezus, który sam został stracony, wie dobrze, przez co przechodzi syn tej matki, gdy leży przypięty pasami do łóżka, na oczach świadków żądnych jego śmierci. Czuję też, że Matka Boża doskonale rozumie, co przeżywa ta matka, czuwając podczas egzekucji swego syna. Słowa modlitwy są bardziej w mojej głowie niż na wargach:
Maryjo, Matko Miłosierdzia, módl się za nami. Maryjo, Królowo nieba, przyczyń się za nami.
Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że zaangażuję się w duszpasterstwo rodzin osób skazanych na karę śmierci oraz rodzin ofiar morderstw. Kiedy jednak pozwalamy prowadzić się Panu, On często kieruje nas do zupełnie niespodziewanych miejsc. Jest to także rzeczywistość doskonale znana Maryi.
Obraz Maryi, która przybywa do Betlejem, nosząc pod sercem naszego Zbawiciela, i nie znajduje miejsca w gospodzie, może budzić w nas dyskomfort. Jeszcze większy niepokój przeżywamy myśląc o tym, jak — aby ochronić Dziecię — przemierza wraz z Józefem pustynię, uciekając przed morderczą furią Heroda. Choć jednak już te sceny są trudne do wyobrażenia, nieskończenie trudniej jest przywołać obraz Maryi stojącej u stóp krzyża, na którym Jej Syn umiera okrutną, usankcjonowaną przez władze śmiercią. Kto jest w stanie pojąć Jej ból, gdy złożono w Jej ramiona Jego martwe ciało? Kto wytrzyma dramat Piety?
W tym momencie do pomieszczenia, w którym odbywa się egzekucja, wchodzą ludzie spełniający metodycznie ostatnie procedury, których celem jest zabicie jej syna. Nie patrzę na zegarek. Nie ma takiej potrzeby. Wprawdzie nasza maleńka parafia nie ma dzwonnicy, ale w kościele protestanckim naprzeciwko dzwony donośnie i długo wybijają godzinę szóstą. Już wiem. Ksiądz wie. Wie także matka. Wszyscy wiemy, że skoro przed godziną szóstą nie było telefonu od Dale'a, bicie dzwonów oznacza moment, w którym państwo przyciśnie guzik uwalniający truciznę, która zakończy życie jej syna.
Maryjo, Matko opłakująca śmierć Syna, módl się za nami i przytul tę matkę mocno do swego serca.
Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek usiądę z matką w jej mieszkaniu wkrótce po zamordowaniu jej syna na pobliskim parkingu. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym czuwać z inną matką w kościele w chwili egzekucji jej syna. Nie byłam przygotowana na to, że ból tych dwóch matek będzie tak bardzo podobny. Zaledwie kilka godzin wcześniej każda z nich pożegnała swego syna uściskiem. W pierwszym przypadku syn wychodził do pracy, w drugim siedział w celi śmierci. Obaj byli zdrowi. A następnie obaj stracili życie. Każdy z nich został zabity celowo, zabity przez inną osobę. Ból i smutek na twarzach tych dwóch matek był taki sam.
Teraz, w tym kościele, cisza, nieprzerwana dźwiękiem telefonu, wydaje się trwać wiecznie. Podczas gdy szybko mijają ostatnie sekundy życia skazanego mężczyzny, a ja klęczę towarzysząc modlitwą temu, co się dzieje, w moich myślach jak zwykle pojawia się wspomnienie Piety. Podczas moich pierwszych odwiedzin w bazylice św. Piotra, stojąc przed arcydziełem Michała Anioła ukazującym ogrom ludzkiego bólu, poczułam się całkowicie zaskoczona. Nie sądziłam, że tak głęboko dotknie mnie widok cierpienia Maryi, realistycznie przekutego w kamień, robiącego wrażenie tak prawdziwego, jakby działo się teraz.
Kunsztowne fałdy i gładkości ukształtowane w kamieniu przedziwnym sposobem oddają głębię cierpienia Maryi w chwili, gdy trzyma ciało Jezusa zdjęte właśnie z krzyża. Ból na twarzy Maryi, patrzącej w dół na udręczone ciało martwego Syna, nie daje się porównać z niczym. Byłam wręcz ogłuszona ponurym kontrastem pomiędzy Jego nieruchomym ciałem, a obrazem Jego dynamicznego działania zaledwie dzień wcześniej podczas Ostatniej Wieczerzy.
Kiedy ujrzałam Pietę po raz pierwszy, jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy towarzyszyć matkom, których synowie zostali zabici — legalnie czy nielegalnie. Teraz, gdy klęcząc w pogrążającym się w mroku kościele, modlę się o telefon przed biciem dzwonów, czuję, że mój pierwszy kontakt z Pietą miał miejsce już bardzo dawno. Obecnie, gdy patrzę na Pietę, na ból, smutek i agonię Maryi, zlewa się ono dla mnie z cierpieniem kobiet, którym towarzyszę.
Z wewnętrznych rozmyślań wyrywa mnie nagle donośne bicie dzwonów z kościoła po przeciwległej stronie ulicy. Jest godzina szósta. Telefon nie zadzwonił. Wychodzę ze swojej ławki i staję za matką, której syn jest w tej chwili zabijany przez państwo. Kładę jej rękę na ramieniu i modlę się za nią, gdy cała drży i szlocha z bólu.
Chociaż nie widzę jej twarzy, znam ból, który wyraża. Widziałam go już wcześniej. Wiara mówi mi, że agonia Piety nie była końcem. Przyszło zmartwychwstanie, a z nim obietnica uzdrowienia i odkupienia tego cierpienia. Wierzę, że także Maryja złożyła nadzieję w tej obietnicy i trwała w tej nadziei aż do czasu jej wypełnienia.
Święta Maryjo, trzymająca w ramionach ciało naszego ukrzyżowanego Zbawiciela, módl się za nami teraz i w godzinę naszej śmierci.
opr. ab/ab