Warszawa - Berlin - Bievenue Cameroon!

Módlcie się za powodzenie tej prywatnej Misji

Poznajmy Kamerun! Andrzej Lewicki będzie nam go przybliżał, wysyłając wieści prosto z Afryki.
Oto druga część cyklu Opoki: "Zapiski z Kamerunu".

Warszawa - Berlin - Bievenue Cameroon!

Noc z poniedziałku na wtorek. Nerwowy sen, a raczej jego brak. Po zakończonym pakowaniu, w którym padło wiele dylematów, co wziąć a czego nie, postanowiłem położyć się, choć na chwilę. W lecie już by świtało. Po trzech godzinach przewracana się z boku na bok i krótkotrwałym zmrużeniu oka, wstałem. Wziąłem szybki prysznic i w drogę na autobus do Berlina. Podróż spokojna, skłaniająca wręcz do snu. Ten jednak i w dzień nie przyszedł. Po drodze spadł krótki, ale intensywny śnieg, jakby zima chciała jeszcze coś mi powiedzieć na „do widzenia”.

Punktualnie o 8:00 opuściłem jeden z warszawskich parkingów, by rozpocząć swoją drogę do Kamerunu. Dzisiejszym celem jest Berlin i lotnisko Tegel. Planowany przyjazd do niemieckiej stolicy o 17:30.

Do stolicy Zachodnich Sąsiadów przyjechałem zgodnie z rozkładem, a nawet pół godziny przed czasem. Z Zentral – Omnibusbahnhof Berlin poszedłem, z całym swoim przybytkiem, na S – Bahn (Stadt – Schnell – Bahn, czyli Szybka Kolej Miejska, albo po prostu Ring). Zakupiwszy jednorazowy bilet (Einzelfahrschein) ważny przez 120 minut, pojechałem z jedną przesiadką na lotnisko Tegel, położone w północno – zachodniej części miasta.

Niemiecką komunikację miejską oceniam bardzo wysoko. Flota w pełni przyjazna podróżnym z walizkami i nie tylko. Każdy kurs wysublimowany z dokładnością do niemal sekundy. W końcu niemiecka precyzja!

Berliński terminal okrągły, jak obwarzanek. Można go obejść, nie wychodząc na zewnątrz. Logiczny i intuicyjny plan wnętrza pozwala na szybkie przemieszczanie się i dotarcie do odpowiedniej bramki. Przedzierając się przez tłum ludzi, znalazłem wolne miejsce do siedzenia. Zjadłem i odpocząłem. W tle, co i rusz słyszałem polskie głosy, zarówno wylatujących, jak i tych witających swoich najbliższych.

Po dwóch godzinach nieco się wyludniło. Dlatego z tej okazji zainaugurowałem proces przepakowywania ekwipunku. Nie było łatwo. Jak poinformowano mnie przy zakupie biletów, mogłem zabrać ze sobą dwie walizki o wadze nieprzekraczającej 23 kg oraz 8 kg bagażu podręcznego. Unikając zbędnego przeciążenia, wziąłem tylko jedną walizkę, której waga zupełnie mieściła się w narzuconej tolerancji. Problem jednak tkwił w bagażu podręcznym, a konkretnie dwunastokilogramowym plecaku. I co tu robić, kiedy bagaż rejestrowany wypełniony po brzegi?! Najlepiej wszystko wypakować i zacząć od początku. Jak się można domyślić, każdy najmniejszy drobiazg jest potrzebny i nie można go wyeliminować z dalszej podróży. Tylko ludzie przecierali oczy ze zdumienia. Zapewne zastanawiali się, po co ja to wszystko wyciągam. Może chcę się pochwalić, a może sprzedać. Hmm…, przecież każdy wie, że w takim miejscu handel obnośny jest zabroniony. To nie saksy! Nie bacząc na nikogo, zacząłem pieczołowicie pakować od podstaw, co chwilę podchodząc do wagi. W podręcznym o tyle miałem utrudnione zadanie, że zabrałem doń cały sprzęt elektroniczny, bez którego nie mógłbym pracować. Po spakowaniu znacznej części zapaliła mi się lampka, że mam kurtkę, którą notabene chciałem wyrzucić. W Afryce ciepło i wracam w lato, więc raczej jej nie użyję, a wydawało mi się, że będzie sporym balastem. Wręcz przeciwnie! Głównym atutem były długie rękawy. Upchałem w nie resztki ubrań, słodycze dla dzieci i książki, które dostałem w prezencie od Przyjaciół. W kieszeniach natomiast zagościły wszelkie kable, przejściówki i inne gadżety.

Niby wszystko się zmieściło, ale pozostaje „ale”. Waga wskazuje 8,6 kg, a tureckie linie podobno restrykcyjnie podchodzą do spraw tonażu. Stwierdziłem, że na dziś daję sobie wolne. Wylot kolejnego dnia o 11:20, więc będzie czas do dalszego planowania.

***

Po przebytej nocy na lotnisku ruszam dalej. O 11:20 startuję do Stambułu, a konkretnie na lotnisko im. Ataturka. Tam ląduje 15:05. W Turcji zabawię niemal 3h, by finalnie o 17:45 rozpocząć kolejny etap podróży.

Czarny Ląd powitam o 23:50 w Yaounde, stolicy Kamerunu. Z Nsimalen Airport odbiera mnie Siostra Tadeusza Frąckiewicz, dzięki której podjąłem wyzwanie wyjazdu. Stamtąd wyruszamy 590 km na wschód, do Garoua Boulai.

Nie żegnam się z Zamościem, nie żegnam z Warszawą i Polską. Z łzą w oku mówię jedynie – do zobaczenia! Do zobaczenia 26 czerwca.

Trzymajcie za mnie kciuki, módlcie się za powodzenie tej prywatnej Misji.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama