Dziesięć książek, które zepsuły świat

Utylitaryzm. Czym jest w wydaniu Milla?

Dziesięć książek, które zepsuły świat

Benjamin Wiker

Dziesięć książek, które zepsuły świat


ISBN: 978-83-62268-14-6

Czy głoszone przez Rousseau tezy przyczyniły się do wybuchu rewolucji francuskiej? Dlaczego Lenin cenił Machiavellego? Czy Darwin był „ojcem” eugeniki? W jaki sposób badania Kinseya wpłynęły na rewolucję seksualną w XX wieku?
Beniamin Wiker przekonuje nas, że niebezpieczne idee zawarte w książkach mają poważne konsekwencje. Bowiem raz wypuszczona do społecznego krwiobiegu trucizna infekuje kolejne pokolenia. Autor w pasjonujący sposób przedstawia historię choroby, która dotknęła zachodnią cywilizację, kumulując swe destrukcyjne skutki w minionym wieku. Choroby, która bynajmniej nie minęła.


fragmenty:
Rozdział Szósty

Utylitaryzm

1863

Celem ostatecznym, ze względu na który pożądane są wszystkie inne rzeczy [...] jest istnienie jak najbardziej wolne od cierpień i jak najbardziej bogate w przyjemności.
JOHN STUART MILL [1806-1873]

Jest znacznie więcej sposobów na zniszczenie rasy ludzkiej niż tylko zredukowanie jej do dymiącego stosu ciał, a John Stuart Mill jest pionierem jednej z najbardziej ponurych dróg ku temu jako twórca utylitaryzmu. Nawet jeden z najbardziej sympatyzujących z Millem uczonych, Max Lerner, czuł się zmuszonym do skomentowania Utylitaryzmu jako książeczki, która „zostawia w ustach smak kurzu” 1. Dla tych mniej sympatyzujących, Utylitaryzm zostawia znacznie więcej kurzu niż smaku w ustach, jest jego taka ilość, że można by nim wypełnić pękaty worek. Mimo to nikt nie może zaprzeczyć, że „książeczka” Johna Stuarta Milla zyskała w świecie ogromny wpływ.

Być może należy powiedzieć coś o życiu Milla, by zyskać pojęcie, skąd się bierze cały ten niesmak. Jego ojciec, James Mill, był reformatorem społecznym w najgorszym znaczeniu; człowiekiem, który jako wyzwolony ze wszystkich „irracjonalności” wiary w Boga wierzył z nieumiarkowaną intensywnością w to, że przeznaczenie i szczęście ludzkości zależą od usiłowań samego człowieka. Rzeczywiście groźny człowiek.

James Mill został ateistą, jak przedstawia to jego syn, ponieważ „nie był w stanie uwierzyć, że stwórcą świata tak pełnego zła i niegodziwości może być ktoś nieskończenie dobry i sprawiedliwy” 2. Jego niechęć do teizmu była podobna do odrazy do Boga manifestowanej przez Lukrecjusza, filozofa epikurejskiego żyjącego w I wieku przed Chrystusem – fakt nie bez znaczenia, jak to wkrótce zobaczymy.

Zamiast zapewnić synowi należne mu dzieciństwo, James Mill poddał go dość okrutnemu eksperymentowi, zmuszając małego chłopca do wysiłku intelektualnego znacznie przekraczającego zarówno jego możliwości intelektualne jak i potrzeby emocjonalne. „Nie pamiętam, kiedy zacząłem uczyć się greki – pisze Mill w swojej Autobiografii – ale powiedziano mi, że miałem wtedy trzy lata” 3. W okresie, kiedy mały John powinien wdrapywać się na kolana swojego ojca, by słuchać opowieści o króliczkach i elfach, był on utwierdzany w klasycznej grece. By nic nie mogło skazić tego „eksperymentu”, starszy Mill zabraniał synowi kontaktów z innymi dziećmi, zwłaszcza z chłopcami.

Rezultat można było z góry przewidzieć: John stracił swoje dzieciństwo czytając teksty, których w żadnej mierze nie był w stanie zrozumieć. Mill opowiadał w swoim pierwszym autobiograficznym szkicu: „Starsze dzieci mojego ojca nie kochały ani też nie obdarzały nikogo innego żadnym ciepłym uczuciem”. Nie miał też „prawdziwie ciepłej i serdecznej matki” i dlatego „wzrastał w atmosferze rodzinnej, w której brakowało miłości, ale nie brakło strachu; i są to niezatarte efekty mojego wychowania mające wpływ na mój rozwój moralny” 4.

Te nieodwracalne skutki nieszczęsnego dzieciństwa widoczne są w jego Utylitaryzmie, traktacie tak oschłym i pozbawionym miłości jak on sam. Podobnie jak ojciec, również syn kierował się dobrymi chęciami a jego niezasłużenie wpływowa praca stała się, od czasu jej opublikowania w 1863 roku, wybrukowaną drogą również dla innych mnożących się dobrych intencji.

Mill właściwie nie wynalazł utylitaryzmu. Ten wątpliwy honor przynależy Jeremy’emu Benthamowi, przyjacielowi jego ojca i po części również i jego z braku towarzystwa rówieśników.

Bentham, będący ateistą, podsunął światu myśl, że moralność nie potrzebuje Boga; potrzebna jest tylko jakaś dobra księga buchalterska dla balansowania przyjemności i bólów. Moralność była według niego sprawą wykalkulowania możliwie najwyższego szczęścia w jak największej jego dozie. Bentham miał w sobie pewność człowieka, któremu nie przeszkadzają komplikacje i powikłania wynikające z głębi intelektualnej, duchowej czy emocjonalnej; nie dokuczał mu także jego zupełny brak pokory. Nawet sam John Stuart Mill był zaskoczony duchową drętwotą Benthama i jego niezdatności dla filozofii. Oto świadectwo Milla:

Lekceważenie myślicieli reprezentujących inne filozoficzne szkoły, jego determinacja, by stworzyć kierunek filozoficzny oparty wyłącznie na ideach pochodzących od niego samego, było pierwszą dyskwalifikacją jako [potencjalnego] filozofa. Drugim aktem dyskwalifikującym były braki jego umysłu ograniczające zdolność reprezentowania ludzkiej natury; nie znajdował w sobie sympatii tam, gdzie chodziło o najbardziej naturalne i najsilniejsze ludzkie uczucia; był zupełnie wyłączony z wielu ważkich ludzkich doświadczeń; i [brakowało mu] zdolności, dzięki którym jeden umysł rozumie inny, różniący się on niego samego, otwierając się na rozumienie odczuć [innego]. Wszystko to było mu odmówione z powodu braku daru wyobraźni 5.

Nie jest to dokładnie cecha, której szukałoby się u wykwalifikowanego mentora filozofii. A jednak Mill przejął od Benthama tę ponurą banderę utylitaryzmu i poniósł ją w następne stulecia jako filozofię przyszłości. „Od zimy 1821 roku, gdy po raz pierwszy przeczytałem coś Benthama – wyznał Mill – miałem to, co można nazwać celem w życiu: chciałem być reformatorem świata. Własne swe szczęście utożsamiałem z tym celem” 6. Cel ten wyrażał się w [Benthamowskim – przyp. red.] sloganie: „użyteczność albo zasada największego szczęścia”.

Oczywistym pozostaje pytanie, czym zatem jest utylitaryzm w wydaniu Milla. Paradoksalnie, najlepszym sposobem do zrozumienia filozofii Milla jest głębsze uchwycenie tego, czym utylitaryzm nie jest.

Załóżmy, że człowiek jest stworzony przez wszechwiedzącą, wszechmocną i nieskończenie łaskawą boską istotę jako najbardziej doskonałe dzieło w widzialnym świecie. Jest on do tego stopnia wyjątkowym stworzeniem wśród innych stworzeń, że zawiera w sobie odblask wszechmocnego stwórcy, i z tego powodu różni się fundamentalnie od wszystkich innych stworzeń. A zatem, podczas gdy człowiekowi zezwolono na niszczenie innych organizmów czy stworzeń (jak chwasty czy świstaki nawiedzające jego ogród), by się mógł nimi pożywić, jednak jest mu zabronione, by niszczył jemu podobne istoty. Ponadto, skoro inne stworzenia ludzkie powoływane są do życia poprzez akt seksualny, ludzka seksualność jest chroniona przez restrykcje, które nie dotyczą innych stworzeń. Faktycznie, człowiekowi została wręczona krótka lista przykazań, jako podręczna i użyteczna informacja chroniąca go od czynienia tego, co naruszałoby specjalny status stworzenia noszącego w sobie obraz boskiej istoty. Inaczej mówiąc, przykazania prowadzą człowieka ku temu rodzajowi szczęśliwości, którą przeznaczył mu sam stwórca. Niestety, te wyróżnione stworzenia dobrowolnie wybrały nieposłuszeństwo wobec przykazań – drogowskazów. W konsekwencji tego wyboru nastąpił defekt wykoślawiający ludzką naturę. Taki był początek nierozumnego ciążenia ludzkości ku samozagładzie.

Otóż utylitaryzm zupełnie odbiega od tego teistycznego założenia moralnego. Zarówno Bentham jak i rodzina Millów, jako ateiści, musieli wynaleźć niechrześcijańską wizję i rozumienie świata.

Lecz podążając dalej sprawy komplikują się jeszcze bardziej. Nasi trzej panowie, czując się dość komfortowo w pozycji ateistów, założyli, że można cieszyć się moralnymi korzyściami wynikającymi z chrześcijaństwa nawet bez chrześcijaństwa. Byli oni dość pewnymi siebie typami, powszechnie spotykanymi w XIX stuleciu, którzy nie mieli świadomości tego, że stulecia chrześcijańskiej moralnej formacji wydały trwałe owoce, z których składa się kultura współczesnych im czasów. Z braku świadomości, raźnie podcinali gałąź, na której siedzieli. Ich założenie tkwiło w uproszczeniu, że skoro wielu współczesnych im Anglików jest, ogólnie rzecz biorąc, solidnymi i przyzwoitymi ludźmi, ludzie z natury rzeczy wyposażeni są w te standardy i religia może być odrzucona jako nonsensowna przeszkoda w rozwoju ludzkości. Z ich założenia, podobnie jak w przypadku Rousseau, również wynikało, że nie ma czegoś takiego jak grzech pierworodny i wolna ludzka wola.

Przypatrzmy się teraz uważniej tym oderwanym od Boga moralnym założeniom, na których opiera się utylitaryzm i przeanalizujmy zamieszanie, chaos i nieszczęścia, które ze sobą przyniósł.

Jak to przyznaje sam Mill, utylitaryzm nie jest niczym oryginalnym, lecz tylko odgrzebaniem antycznej filozofii epikurejskiej. Epikur był ateistą przekonanym, że całe zło świata spowodowane jest przez religię i dlatego powinna być ona wymieciona ze świata, jak niepotrzebne nikomu śmiecie 7. By tego dokonać, wymyślił czysto materialistyczny świat i kosmos odporny na ducha, utrzymując, że wszechświat istniał od zawsze (dlatego nie potrzeba było żadnych bogów do jego stworzenia) i że wszystko powstało w wyniku przypadkowego i brutalnego zderzania się atomów materii (w tym sensie Epikur był również pierwszym ewolucjonistą). Konsekwentnie, również i człowiek jest tylko przypadkowo powstałą kombinacją atomów, która w końcu i tak rozleci się i zostanie unicestwiona. Nie posiadając nieśmiertelnej, niematerialnej duszy, ludzie nie muszą się martwić o życie po śmierci.

Jeśli chodzi o moralność Epikur argumentował, że nie potrzeba tu żadnych boskich przykazań i sankcji. Zamiast nich, moralność powinna opierać się na bardzo prostej zasadzie, którą można by nazywać zasadą przyjemności i bólu (w tym sensie Hobbes był epikurejczykiem). Skoro więc jesteśmy tylko obiektami materialnymi, nie ma innego znaczenia dla „dobra” i „zła” jak tylko założenia, że „to odczuwa się jako dobre” i „to co odczuwa się jako nieprzyjemne”. W ten sposób Epikur zredukował całą kompleksowość moralności do podwójnego równania: „Dobro równa się Przyjemności” i „Zło równa się Cierpieniu”.

Miał to być prosty sposób na tłumaczenie spraw dotyczących moralności – prosty i z gruntu błędny. Nietrudno jest znaleźć pierwszy lepszy zarzut przeciwko temu dowodzeniu. Na przykład, cudzołóstwo może być przyjemnością dla cudzołożnika, lecz czy jest tym samym dla zranionej małżonki lub dla skonfundowanych dzieci, kiedy w konsekwencji rozpada się rodzina? Problemy z moralnością epikurejską są rozliczne, niemniej jednak Mill zaadoptował ją mniej więcej w całości i ta jego wykoślawiona moralna filozofia jest ewidentna w całym Utylitaryzmie.

Zacznijmy wpierw od wyjaśnień Milla, czym, według niego, jest „Zasada Najwyższego Szczęścia”. Ta właśnie definicja tkwi u podstaw filozofii utylitaryzmu, wyrażając jednocześnie wyjątkowo zwięźle całą swoją nierozumność:

Zgodnie z [zasadą najwyższego szczęścia], celem ostatecznym, ze względu na który pożądane są wszystkie inne rzeczy (zarówno wtedy, gdy bierzemy pod uwagę nasze własne dobro, jak i cudze) jest istnienie jak najbardziej wolne od cierpień i jak najbardziej bogate w przyjemności, zarówno pod względem jakościowym jak i ilościowym, przy czym o jakości tych ostatnich i o ważeniu jej na szali w stosunku do ilości decyduje głos tych, którzy są do tych porównań najbardziej powołani, zarówno przez swój zasób doświadczeń jak przez swoje wdrożenie do samoobserwacji. Skoro to stanowi – zdaniem utylitarystów – cel ludzkiego działania, stanowi także z konieczności i sprawdzian tego, co moralne; moralność bowiem można odpowiednio zdefiniować jako zespół takich reguł i przepisów ludzkiego postępowania, których przestrzeganie zapewniłoby w największym stopniu opisane wyżej istnienie nie tylko całej ludzkości, lecz w miarę możności, [całemu czującemu stworzeniu] 8.

Jeśli rozplączemy tę jałową gmatwaninę, dostrzeżemy, że Mill powtarza dokładnie to, co wcześniej powiedział Epikur: podstawy moralności nie pochodzą od Boga, lecz wynikają z zasady przyjemności i bólu. Lecz Mill idzie dalej i dodaje do Epikura dwa konieczne i zupełnie sprzeczne ze sobą założenia.

Pierwsze to „testowanie jakości”. Chwila refleksji ukaże nam, dlaczego było to konieczne. Zrozumiała riposta stawiana epikurejczykom (podobny zarzut kierowany jest teraz również przeciwko Millowi) była taka, że jest to filozofia dla wieprzy. Wieprze również odczuwają zarówno przyjemność jak i ból. Przepadają za tłustymi gąsienicami, tarzaniem się w błocie w upalny dzień, jakimś płotem do drapania i jakimś małym świńskim romansem, kiedy przyjdzie im na to ochota. Jeśli szczęście jest zrównane z jakąkolwiek przyjemnością, wówczas można konkludować, zgodnie z Zasadą Najwyższego Szczęścia, że doskonałe społeczeństwo przypominać by miało stado dobrze wykarmionych świń pochrząkujących z zadowolenia w chlewiku (czy, dla zintensyfikowania przyjemności: jakieś niekończące się i rozszalałe bachanalia bractwa studenckiego). Nie byłby to najwyższy obraz ludzkiej moralności, jakkolwiek całkowicie przystający do utylitarnych pryncypiów.

By przeciwstawić się tej ripoście, Mill domaga się, byśmy również wzięli pod uwagę przyjemności, jakie dać może dobre wino, klasyczna muzyka, lektura filozoficznych tekstów przy kominku, pomoc uciskanym, rozplątywanie greckiej składni dla znalezienia doskonalszej translacji Platona, i oczywiście, to szczególne uczucie przebiegającego dreszczyku pochodzące z poczucia, że jest się „reformatorem świata”. Lecz nawet tutaj pojawia się kolejny zarzut. Jeśli, jak to podkreślał Bentham, musimy porównywać różne przyjemności, by zaznać największego szczęścia w możliwie największej jego ilości, wówczas zdecydowanie wygrałyby wieprze, co wynika ze zwykłej arytmetyki. Ułóżmy po jednej stronie skali ludzi, którzy wolą żłopać piwsko, swobodnie traktować seks i oglądać całymi dniami gry sportowe. Na drugiej skali ułóżmy tych, którzy raczej woleliby zająć się rozbiorem gramatycznym greckiego zdania lub zajmować się ratowaniem nieszczęsnych wdów od ubóstwa. Nie trzeba wielkiego doświadczenia, by odgadnąć, w którą stronę szala się wkrótce przechyli. Dlatego, skoro przyjemności i szczęście modelowane na wieprzach drastycznie przewyższają przyjemności osób podobnych Millowi, zgodnie z „Zasadą Największego Szczęścia” społeczeństwa powinny być ustanawiane, legalnie i moralnie, w oparciu o zwycięski model.

By odeprzeć ten oczywisty zarzut Mill wysuwa żądanie, by rozstrzygała tu jakość, a nie ilość. O jakości mieliby zaś decydować ci, „którzy są do tych porównań najbardziej powołani, zarówno przez swój zasób doświadczeń jak przez swoje wdrożenie do samoobserwacji”. Jest to dość rozwlekła forma wyrażenia tego, co staje się widoczne przy dalszej lekturze Milla: „Ja, John Stuart Mill, i ludzie mi podobni, będziemy oceniać i klasyfikować przyjemności, i stąd determinować, jak społeczeństwo ma spełniać wymagania zasady największego szczęścia”.

Zdając sobie sprawę z możliwości kolejnego logicznego zarzutu, Mill wydaje się sugerować, że „sędzia moralności” musi ocenić każdą jedną przyjemność (niezależnie od tego, jak nie byłaby ona degradująca) poprzez swoje osobiste doświadczenie, i to zanurzając się w nim całkowicie dla wysądowania swojej własnej opinii. Taka absurdalna i niedorzeczna pewność siebie oraz przypisywanie sobie najwyższego autorytetu mogła wypływać tylko z ateizmu Milla. Skoro nie ma Boga, nie ma też absolutnie żadnych moralnych praw i wymogów wpisanych w naturę. Konsekwentnie nie ma złych w swojej istocie czynów, które można osądzić jako moralnie złe. Nasz „sędzia moralności” musi więc osobiście doświadczyć zarówno trwałych i statecznych radości płynących z małżeńskiej wierności i lojalności, jak i nieokiełznanych przyjemności cudzołóstwa; przyjemności płynących z umiarkowania i trzeźwości, jak i z pijaństwa; z gry w szachy, jak i ze „zmagania się” z deserem Jell-O 9; zarówno z lektury encyklik papieskich, jak i czytania bezwartościowej sensacyjnej literatury; z wybredności wegetarianizmu, jak i jej zupełnego braku w przypadku kanibalizmu. Zabawne jest, że sam Mill stwierdził przy tym:

Gdyby mnie ktoś pytał, co rozumiem przez różnicę jakości w przyjemnościach, albo, co czyni jedną przyjemność – jako przyjemność – bardziej wartościową od innych, przy wyłączeniu różnic ilościowych, jedna tylko odpowiedź wydaje mi się możliwa. Jeżeli z dwóch przyjemności jedną wybierają bez wahania wszyscy albo prawie wszyscy, którzy znają z osobistego doświadczenia obie, a nie dokonują wyboru pod naporem żadnych moralnych zobowiązań – to ta właśnie jest bardziej pożądana. Jeżeli jedną z tych przyjemności ci, którzy należycie znają obie, przedkładają nad drugą tak dalece, że wolą ją, chociaż wiedzą, że pogoń za nią będzie połączona z większym niedosytem, przy czym nie zrezygnowaliby z niej dla największej z możliwych do przeżycia dawek drugiej, to mamy prawo uznać wyższość jakościową wybranej przyjemności, tak bardzo przeważającej jakością ilość drugiej, że ilość ta, w tym zestawieniu, traci znaczenie 10.

Nawet jeśli Mill wydawał się być świadomym problemów i absurdów towarzyszących jego pozycji, jakkolwiek w sposób dość nieokreślony, nie przyznał się do błędów, wychodząc z pozycji zakamuflowanej autorytatywności. Mill zakłada, że ci, którzy traktują ludzką seksualność lekko, mogą osądzać jej moralną stronę tylko wówczas, kiedy są w stanie doświadczać, i rzeczywiście doświadczyli przyjemności czytania Platona w oryginale. Jego scenariuszowy monolog mógłby toczyć się następująco: skoro ja i mi podobni władamy greką i jesteśmy też w stanie doświadczać seksualnych ekscesów, podczas gdy ty, usmolony i niegodny człeku, nie znasz greki, więc to tylko ja i mi podobni możemy być sędziami moralności. Ten dodatek „jakościowy” miał zapewniać, według Milla, że utylitaryzm będzie pozostawać kategorią moralności dla dżentelmenów, nie zaś dla wieprzy. Przyjemności odczuwane przez wyrafinowanego człowieka stały, według niego, na znacznie wyższym poziomie niż zwierzęce przyjemności związane z jedzeniem, seksem i komfortem materialnym.

Idąc dalej Mill dodaje jeszcze inny, kontradykcyjny, lecz całkowicie logiczny element: rozciąga on zasadę użyteczności „nie tylko na całą ludzkość, lecz, w miarę możności, na całe czujące stworzenie”. Dlaczego dokonywać takiej dziwnej i niemądrej rzeczy? Otóż, wygląda na to, że nie miał on innego wyboru. Jeśli moralność jest zredukowana do odczuwania przyjemności i bólu, wszystko, co odczuwa przyjemność i ból, powinno być włączone w kategorie moralne. Lecz oto logiczna sprzeczność. Skoro włączymy w system całą czującą populację każdego gatunku ryb, ptactwa, gadów, pełzaków, goryli i tak dalej, zadanie klasyfikowania i balansowania przyjemności i bólu staje się niemożliwe. Wróbel nie jest w stanie doświadczyć przyjemności rozbioru gramatycznego greki, lecz jeśli Mill użyłby tego argumentu, by odmówić wróblowi „jakości” doświadczania przyjemności, wówczas orędownik wróbla mógłby wysunąć argument, że Mill nie może doświadczać naturalnej przyjemności lotu ptaka. Rzeczywiście, w balansie biorącym pod uwagę wszystkie czujące stworzenia, suma ludzkiego doświadczania przyjemności i bólu jest dość nieistotna. Współcześni adwokaci praw zwierząt mówią dokładnie to samo.

Prowadzi nas to do kolejnego odkrycia, które czytelnik być może sobie już uświadamia. Wystarczy bowiem zdrapać odpowiednio głęboko kolejną warstwę kamuflażu z gmatwaniny jego argumentu, a stanie się widoczne, że Mill tak naprawdę nie wierzył w zasadę użyteczności, a miał na uwadze wylansowanie siebie samego jako reformatora ludzkiej moralności. Jak pamiętamy, marzył on o tym, by zostać „reformatorem świata” i stąd jego usiłowania, by narzucić innym swoją własną wizję szczęśliwości. We współczesnej politycznej scenerii temu podobne dobre chęci nazywamy liberalizmem. Jest to kontynuacja roli Milla przez waszyngtońskich polityków i biurokratów w ich ustawicznych próbach narzucania innym tego, co oni sami uważają za słuszne, pretendując zresztą do obiektywizmu i wierząc, że rządowe regulacje uczynią ludzi bardziej zdrowymi i bardziej szczęśliwymi. Podobne usiłowania nazywa się „zabawianiem się w Pana Boga”.

Odgrywanie roli Boga przez społecznych reformatorów rwących się do uratowania całej ludzkości jest przerażającym zadaniem, chyba że jest się ateistą pozostającym w błogiej i głębokiej nieświadomości wobec idei ludzkiej wolnej woli. Takim beztroskim ignorantem był John Stuart Mill, jeśli dojrzy się jego radosny optymizm wyrażający się w przekonaniu, że tak łatwo można uporządkować cały bałagan wpisany w ludzką historię:

Jednakże nikt poważny nie wątpi, że to, co stanowi największe, niezaprzeczone zło naszego świata, może być w znacznej mierze usunięte i że – jeżeli tylko ludzkość będzie szła nadal po drodze postępu – zostanie ostatecznie bardzo ograniczone.

[...] Krótko mówiąc, wszystkie wielkie źródła ludzkiego cierpienia dadzą się opanować – jedne w znacznym stopniu, inne niemal całkowicie – przez ludzką zapobiegliwość i wysiłek. A chociaż usuwanie zła posuwa się naprzód z pożałowania godną powolnością [...] to jednak każdy człowiek dostatecznie inteligentny i ofiarny, by wnieść do ogólnego dzieła swoją, choćby drobną i niepozorną cząstkę, czerpać będzie szlachetną radość już z samej tej walki, radość, z której nie zrezygnuje dla zadośćuczynienia własnym egoistycznym interesom 11.

Słowa te są słowami niebezpiecznego szaleńca. Lecz jeśli nawet przyjmiemy, że bieda i niedostatek mogą być całkowicie zwalczone i zło usunięte z powierzchni świata – jak przekonywał o tym Mill – żaden zdrowy na umyśle człowiek nie może wierzyć w to, że bogaci ludzie są wyposażeni w same cnoty, lub że nie mogą doprowadzić siebie do stanu ubóstwa przez hazard czy hulaszcze życie i każdą inna epikurejską przesadę. Jeśli wyleczenie ludzkości z chorób mogłoby całkowicie uzdrowić ludzki ród, wtedy ci zdrowi nigdy by nie kradli, nie cudzołożyli i nie przepijali swojego życia. Jeśli edukacja (panaceum, w opinii tych, co wyznają utylitaryzm) powinna czynić ze wszystkich edukowanych ludzi aniołów, wtedy na przykład już nawet nałóg alkoholizmu wśród studentów wyższych roczników byłby mniejszy niż wśród roczników początkujących.

Problem tkwi w tym, że Mill jako ateista upraszczał istnienie zła i nie dostrzegał jego głębszych korzeni. Wierzył, że jego deklaracja wojny wobec zła na podstawowym poziomie uwolni świat od całego istniejącego zła. Zapobieganie atakom serca jest w każdej mierze słuszne, ale ludzkie serce gnębione jest przez wiele innych spraw. Mill był jednak zbyt krótkowzroczny, by to dostrzec. Nie był też w stanie przewidzieć społecznych skutków utylitaryzmu; faktu, że taka filozofia życia tworzy społeczeństwo intensywne, wręcz barbarzyńsko i autodestrukcyjnie szukające przyjemności; jak i tego, że ludzie stają się niczym narzekające dzieci w obliczu choćby najmniejszej niedogodności czy bólu. Nie wyobrażał sobie również, że w utylitarnym społeczeństwie mogą wciąż istnieć tacy ludzie, którzy będą pragnąć czegoś większego niż przyjemności, czegoś bogobojnego, bardziej szlachetnego niż spędzanie życia na pomnażaniu fizycznych przyjemności. Nie przewidział też, że w konsekwencji jego filozofii ludzie będą czuli się zachęceni do domagania się coraz to większych przywilejów i „praw”, a wciąż rosnące żądania prowadzić będą do występków oraz chaosu. Problem ten kieruje nas ku naszemu następnemu autorowi, Fryderykowi Nietzschemu. Przedtem jednak musimy odwiedzić jeszcze jednego brytyjskiego dżentelmena, Karola Darwina.


Przypisy:

1 We Wstępie do John Stuart Mill, Utilitarianism, w: Essential Works of John Stuart Mill, New York 1961, s. 185.

2 Cytowane przez Lernera we Wstępie do John Stuart Mill, Autobiography, op. cit., s. 32.

3 John Stuart Mill, Autobiografia, przeł. M. Szerer, Warszawa 1948, s. 34.

4 Cytowane przez Lernera we Wstępie do John Stuart Mill, Autobiography, op. cit, s. 3–4.

5 Ta ewaluacja Benthama przez Milla ukazała się w „London and Westminster Review” (sierpień 1838) i zawarta jest w John Stuart Mill, Utilitarianism, On Liberty, Essay on Bentham, New York 1962, s. 95–96 (tłum. Z. Dunian).

6 John Stuart Mill, Autobiografia, s. 99.

7 Por. Benjamin Wiker, Moral Darwinism: how we became hedonists, Downers Grove 2002.

8 John Stuart Mill, Utylitaryzm, przeł. M. Ossowska, w: idem, Utylitaryzm, O wolności, Warszawa 2005, rozdz. II, s. 16–17.

9 Popularny w Stanach Zjednoczonych pudding albo galaretka – przyp. tłum.

10 John Stuart Mill, Utylitaryzm, op. cit., s. 12–13.

11 Ibidem, s. 20–21.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama