Jestem kompozytorem polistylistycznym - wywiad z Krzesimirem Dębskim
fragment książki:
(ur. 1953 Wałbrzych) Studia odbył w poznańskiej Akademii Muzycznej w zakresie kompozycji u Andrzeja Koszewskiego i dyrygentury u Witolda Krzemińskiego. Już w szkole średniej grywał w młodzieżowych zespołach rockowych i jazzowych. Jako zawodowy muzyk debiutował na festiwalu Awangardy Rockowej w Kaliszu. Z zespołem jazzowym założonym przez siebie – „String Connection” – koncertował na całym niemal świecie. Od 1987 roku poświęcił się głównie pracy kompozytora i aranżera w dziedzinie muzyki rozrywkowej i artystycznej. Ma na swym koncie ponad 50 utworów symfonicznych, kameralnych, koncertowych, religijnych, jedną operę i cztery oratoria. Jest też autorem wielu przebojów i ogromnej ilości muzyki filmowej.
Jak wygląda herb Radwan?
– To jest taka podkowa, litera „E” leżąca na sztandarze.
Tym herbem legitymuje się Pańska rodzina, której piękne dzieje wolnościowo patriotyczne nadają się na scenariusz filmowy.
– Niektóre wątki tych dziejów były wykorzystywane przez różnych autorów, m.in. przez Włodzimierza Odojewskiego, który opisał historię obrony kościoła w Kisielinie przed bandami UPA. Wtedy, 11 lipca 1943 roku, o tej samej godzinie odbyły się napady na sto kilkadziesiąt kościołów. Powstawały też różne scenariusze. Mój ojciec spisał tę historię w książce „Było sobie miasteczko”, ale wydana została już po jego śmierci, ponieważ za czasów PRL oczywiście nie mogła ujrzeć światła dziennego. Niestety, i teraz wokół sprawy ludobójstwa na Kresach cały czas wyczuwa się niedobrą atmosferę, niechęć do poruszania tego tematu. Są środowiska, którym nie jest on wygodny i które zafałszowują prawdę. Twierdzą na przykład, że to były walki bratobójcze, że Polacy źle traktowali Ukraińców i że to ich mordowano, a nie oni mordowali. Komisje historyków, mieszane, a więc składające się i z Ukraińców, i z Polaków, już dawno udowodniły, że tak nie było, ale nie do wszystkich to trafi a. Tym bardziej, że w mediach w ogóle się o tym nie mówi. W tym roku kolejny raz w rocznicę wydarzeń 11 lipca nigdzie nie było o tym żadnej wzmianki.
Pan zna tę historię, w której zawarta jest przeszłość rodziny, z opowieści autentycznych jej uczestników, przecież w książkach o tym przeczytać nie można było.
– Wielu młodych ludzi nie lubi słuchać takich opowieści, a mnie od dziecka bardzo to frapowało. Mama była w 27 dywizji wołyńskiej AK, ojciec w czasie walk stracił nogę, więc oboje zapatrzeni byli w przeszłość. Przychodzili ich koledzy, partyzanci, i ja tych wszystkich opowieści słuchałem. Bardzo mnie ten świat fascynował, nie chodziło o walki, ale o ten świat pogranicza różnych kultur, gdzie byli obok Polaków Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Karaimowie, Rosjanie, Ormianie, Czesi, Gruzini. Jakież to było kolorowe w porównaniu do Polski Ludowej, gdzie byli sami Polacy.
W Polsce Ludowej Pańskim rodzicom też pewnie nie było łatwo?
– Tak, byliśmy trochę takimi wygnańcami, jeździliśmy po różnych miastach, nigdzie nie mogliśmy zapuścić korzeni. I mnie wtedy dziwiło, że wszędzie są tylko Polacy, a nas koledzy wyzywali od Ukraińców. Maturę zrobiłem w Lublinie, a na studia pojechałem do Poznania, gdzie mnie z kolei nazywali „rusek”. W Poznaniu było ciekawie ze względu na pozostałości zwyczajów i kultury niemieckiej oraz gwarę poznańską. Byłem w dzieciństwie uwrażliwiony na tę różnokulturowość, więc z ciekawości przeczytałem książkę o historii Poznania i więcej o tym mieście wiedziałem niż moi koledzy- poznaniacy. Sam stale się czułem jak człowiek z pogranicza.
Właśnie w Poznaniu ukończył Pan Akademię Muzyczną w dwóch specjalnościach: kompozycji i dyrygentury. Czy działalność zawodową od razu zaczął Pan od muzyki rozrywkowej?
– Od dziecka chodziłem do szkoły muzycznej i zajmowałem się muzyką klasyczną. Dopiero na studiach, które zresztą skończyłem jako muzyk klasyczny, zająłem się jazzem, a potem muzyką rozrywkową. Zrobiłem to właściwie z konieczności. Wokół panowała szarzyzna, życie było ohydne, byliśmy odcięci od świata. Uatrakcyjnieniem była muzyka zagraniczna, zwłaszcza amerykańska. Odbieraliśmy ją jak powiew z innego, nieznanego świata. Spotkałem kolegów, którzy się tą muzyką interesowali i jakoś mnie ona wciągnęła. Poza tym, kiedy skończyłem studia, nikt nie czekał na mnie z propozycjami pracy. Rozglądam się, proszę bardzo, jestem dyplomowanym kompozytorem i co? Może gdybym był geniuszem, miałbym szansę zostać zauważonym, ale nic takiego się nie wydarzyło. Cisza. Pierwsze zamówienia dostałem właśnie z dziedziny muzyki lekkiej. Grałem z kolegami jazz, a ponadto pisałem pirackie aranżacje za państwowe, telewizyjne pieniądze. Zżynałem uchem z taśm nagrania amerykańskie, które były potrzebne do programów telewizyjnych. Nikt wtedy nie wiedział, że to jest piractwo. Były to hity zagranicznych wykonawców. W ten sposób uczyłem się całkowicie innego zawodu. Na studiach obracaliśmy się tylko w kręgu awangardy lat siedemdziesiątych, awangardy postserialnej. Takiej, którą grało się na „Warszawskiej Jesieni”. To był obowiązkowy styl, który niespecjalnie mi leżał. A tu miałem praktyczną lekcję instrumentacji, solidnego rzemiosła. Co prawda w rozrywce, ale z orkiestrą symfoniczną, chórami, często z wielkimi obsadami. I tego uczyłem się za państwowe, radiokomitetowe pieniądze. Propozycje napływały coraz silniejszym strumieniem. Potem pisałem własne piosenki, które często stawały się przebojami. Grałem też jako muzyk w różnych zespołach. Było to wszystko bardzo atrakcyjne pod każdym względem, finansowym też i mnie wciągnęło.
Występował Pan też jako skrzypek jazzowy.
– Tak, też sam się tego uczyłem, bo w szkole grałem tylko klasyczne kawałki. Nie było podręczników, nie było nut, więc spisywałem z taśm solówki, kopiowałem nagrania. Nie znałem techniki jazzowej na skrzypcach, więc naśladowałem solówki głównie saksofonistów, trębaczy i na skrzypce przenosiłem ich sposób grania. Teraz wiem, że na skrzypcach powinna być inna artykulacja, że używa się innych skal, ale z niewiedzy wymyślałem wszystko po swojemu. Pierwsze pieniądze, które zarobiłem, wydałem na magnetofon i nagrywałem audycje radiowe, w których czasem pojawiała się taka muzyka. Spisywałem, co mogłem.
Po jakimś czasie takiego grania założył Pan swój zespół.
– W stanie wojennym trwaliśmy w takiej beznadzieji, że postanowiliśmy założyć zespół, po to by trochę umilać sobie życie.
„String Connection”.
– Tak. Zespół okazał się bardzo popularny, numer jeden w Polsce i nawet mieliśmy mnóstwo zaproszeń za granicę. Kiedy stan wojenny trochę zelżał, to dużo jeździliśmy. Często niestety nie dochodziły do skutku te najlepsze wyjazdy, ponieważ albo nie było wizy, albo paszportów, albo na przeszkodzie stały inne problemy. Tego zupełnie nie mogli zrozumieć zapraszający nas. Ale w sumie jeździliśmy dużo, jak niedawno obliczyliśmy, to w sześć lat daliśmy ponad tysiąc koncertów zagranicznych. Zaliczyliśmy najważniejsze festiwale – w Montrealu, Paryżu, Hadze, Helsinkach, Berlinie… Braliśmy też udział w konkursach, między innymi zdobyliśmy pierwszą nagrodę na prestiżowym światowym konkursie w Belgii. Każdy wyjazd był niezwykle silnym przeżyciem. Najpierw bowiem na granicy odprawiano nas nieprawdopodobnie długo, z odprawą warunkową i rozkręcaniem wszystkim instrumentów, z chamskimi docinkami i całonocnym czasami oczekiwaniem, a potem mieszkaliśmy w najbardziej luksusowych hotelach, graliśmy dla milionowych widowni telewizyjnych, a za sąsiadów mieliśmy takie sławy, jak Miles Davis. Jeździliśmy zresztą tą samą co on limuzyną. Poddawani byliśmy niesłychanym stresom, wynikającym z tych kontrastów. Po koncertach transmitowanych na całe Stany wracaliśmy do kraju i nie mogliśmy dojechać do domu, bo nie było benzyny. Takie to były czasy!
Prowadziliście niezwykle intensywne życie.
– W końcu się zmęczyliśmy. Była to nadmierna eksploatacja i zespół wygasił działalność. Zresztą, głównie z mojego powodu, ponieważ czułem wyrzuty sumienia, że powinienem zajmować się muzyką poważną i komponować.
opr. aś/aś