Twierdzenie jakoby człowiek nie różnił się od zwierząt jest głębokim niezrozumieniem wyjątkowości człowieka i uwłacza człowiekowi. To jeden z trybików, których praca ma prowadzić do jeszcze większej destrukcji zdrowego myślenia – pisze felietonista Opoki o. Jan Strumiłowski, cysters.
W ostatnich dniach w niektórych mediach podniósł się krzyk w odpowiedzi na wypowiedź prof. Jerzego Bralczyka na temat niektórych zmian językowych, które prowadzą lub są wyrazem humanizacji zwierząt. Pan profesor mianowicie miał czelność twardo stwierdzić, że zwierzęta zdychają, a nie umierają, na co gwałtownie zareagowały liberalne media.
W tym miejscu warto zaznaczyć jedną bardzo ważną kwestię. Język służy komunikacji. Aby mógł taką funkcję spełniać, siłą rzeczy musi być komunikatywny, czyli powinien być adekwatny względem rzeczywistości – tzn. powinien jak najdokładniej rzeczywistość opisywać. Jednakże różne języki w różny sposób opisują różne byty i zjawiska. Ta różnorodność związana jest z różnorodnym sposobem postrzegania. Zatem język nie wyraża w stu procentach prawdy o rzeczywistości lecz wyraża prawdę o jej subiektywnym postrzeganiu – jednocześnie służąc komunikacji na temat samej rzeczywistości.
Z tego względu zmiana języka może kształtować nowy sposób postrzegania rzeczywistości, i nurty neomarksistowskie, które przodują we wtłaczaniu w społeczeństwo różnych odmian nowomowy i innych dziwolągów językowych (sztucznych feminatywów, zaimków itp.) doskonale zdają sobie z tego sprawę. Z tego względu neomarksiści mocno walczą o zmianę języka – bo pociąga ona za sobą zmianę myślenia.
Wracając do głównego tematu: rozróżnienie nazwy zakończenia życia człowieka i zwierząt nie jest wyjątkiem dotyczącym jedynie języka polskiego. Inne języki posiadają analogiczne rozróżnienia. Świadczy to o tym, że owa różnica wiąże się z szerszym kontekstem kulturowym – i wyraża prawdę o fundamentalnej różnicy co do godności i wartości życia ludzkiego i życia zwierzęcego. Różnica ta zaś ma proweniencję religijną. Człowiek inaczej kończy życie niż zwierzę (umiera, a nie zdycha), gdyż człowiek jest bytem rozumnym, posiada duszę obdarzoną wolną wolą i rozumem, przez co dusza ta jest nieśmiertelna. Człowiek jest przeznaczony do życia wiecznego.
Humanizacja zwierząt nie respektuje tej różnicy. Na pozór wydaje się ona walczyć o dowartościowanie istnienia zwierząt. W praktyce walczy o zniszczenie myślenia religijnego, według którego istnieje „coś jeszcze” po śmierci lub według której człowiek to coś więcej niż zwierzę. Pozornie zatem zabieg humanizacji chce dowartościować ludzką empatię względem świata zwierzęcego. Lecz rzeczywiście prowadzi do brzemiennej w skutkach dehumanizacji.
Humanizacja zwierząt może przybrać jednak inną formę – przydania cech typowo ludzkich zwierzętom. W kontekście ateistycznym dowodzi się, że zwierzęta zasadniczo od nas się nie różnią, bo też posiadają inteligencję, a co najważniejsze (!) posiadają także uczucia – które uważane są za cechę wyjątkowo ludzką – gdy tymczasem stanowią one cechę typowo zwierzęcą. Ale także w kręgach religijnych usiłuje się dowodzić pewnej równości zwierząt i ludzi – i tym tematem chyba szczególnie warto się zająć. O ile bowiem ewidentnie widać, że humanizacja zwierząt ze strony prądów ateizujących siłą rzeczy prowadzi do dehumanizacji człowieka, o tyle nie jest to tak oczywiste w kontekście przydawania zwierzętom cech pochodzących ze słownika chrześcijańskiej antropologii. Tymczasem w ostatecznym rozrachunku jest to jeden i ten sam nurt neomarksizmu – tyle że rozpychający się we wnętrzu refleksji religijno-teologicznej.
Jednym z przejawów tej tendencji jest na przykład coraz popularniejszy wśród teologów oraz ludzi deklarujących się jako katolicy pogląd, jakoby zwierzęta również cieszyły się po śmierci życiem wiecznym. Jak więc wspomniano, ateiści walczą o zrównanie w godności ludzi i zwierząt poprzez ściągnięcie człowieka jedynie do sfery przyrodzonej i doczesnej, pseudoteolodzy tymczasem usiłują sakralizować świat natury. Zdarzają się i tacy nowinkarze-fantaści, którzy twierdzą że zwierzęta będą nas sądziły na Sądzie Ostatecznym.
Istota poruszanej tutaj kwestii leży w samym sensie życia wiecznego, a więc pośrednio także w sensie i celu ludzkiego istnienia. Jeżeli nie różnimy się od zwierząt, to sensem naszego życia jest po prostu zaspokajanie własnych potrzeb. Tymczasem istotą życia wiecznego nie jest po prostu jakaś wiecznotrwała egzystencja, ale zjednoczenie z Bogiem.
Do tego zjednoczenia konieczne jest posiadanie duszy rozumnej, wyposażonej we władze rozumu i woli. Zwierzęta, które tych władz nie posiadają, nie są zdolne do tego, by poznać Boga i Go umiłować. Posiadają życie wegetatywne i zwierzęce (sensytywne). Nie mają władzy pozwalającej na budowanie relacji miłości, nawet jeśli czasami jesteśmy przeświadczeni o posiadaniu takich zdolności przez naszych pupilów. Miłość, o której mówi Pismo święte i do której zdolny jest człowiek, nie jest tym samym, co przywiązanie, którym mogą odznaczać się zwierzęta. Nie jest ona nawet afektem uczuciowym, do którego zwierzęta również są zdolne. Zatem o człowieczeństwie nie świadczą uczuciowe odruchy (te dzielimy ze światem zwierząt), ale coś więcej. I również inny jest cel owej wyjątkowej, gdyż ludzkiej i rozumnej miłości. Zatem twierdzenie jakoby człowiek nie różnił się od zwierząt jest głębokim niezrozumieniem wyjątkowości człowieka i uwłacza człowiekowi. Tymczasem twierdzenie, że zwierzęta również będą żyły wiecznie de facto nie prowadzi do dowartościowania zwierząt, ale również wynika z niezrozumienia wyjątkowości człowieka.
Problem polega na tym, że kiedy mniemamy, że zwierzęta również mają duszę i będą żyły wiecznie, to tak naprawdę zdradzamy dwa błędy w naszym pojmowaniu człowieka. Po pierwsze, niewłaściwie rozumiemy samą istotę życia wiecznego. Nasza wizja nieba jest pozbawiona fundamentu, którym jest Bóg i Jego miłość. Życie wieczne sprowadzamy do naszego własnego (ludzkiego) istnienia, którego Bóg jest co najwyżej zabezpieczeniem i gwarantem. Tymczasem życie wieczne to nie życie w sobie, ale życie w Bogu, czyli życie życiem radykalnie innym niż tylko ludzkie. Po drugie zaś tak naprawdę to, co wyróżnia człowieka (zdolność do relacji miłości angażującej rozum i wolę), sprowadzamy do poziomu zwierzęcych afektów i przywiązania.
Zatem człowiek, który w zwierzęciu widzi dokładnie tę samą potencjalność, którą posiada człowiek, tak naprawdę nie dostrzega i nie pojmuje, na czym polega wyjątkowość człowieka. To, co stanowi o naszym życiu duchowym, zostaje sprowadzone do tego, co zwierzęce. Różnica jest tylko ilościowa (np. człowiek posiada większą inteligencję).
Skutki zmiany myślenia wynikające z humanizacji zwierząt nie zatrzymują się jednak jedynie na sferze teoretycznej. Jednym z takich skutków jest praktyczna redukcja rozumienia ludzkiej miłości wyrażająca się w coraz powszechniejszym twierdzeniu, że zwierzęta bardziej zasługują na miłość niż człowiek i że bardziej powinno się kochać zwierzęta niż ludzi. Zwierzę potrafi być przecież wierne, człowiek tymczasem jest zdolny do zdrady. I w tym miejscu właśnie ujawnia się owo zredukowanie człowieka i jego miłości. Ewangelia ukazuje nam wielkość człowieka (która jest jednocześnie zadatkiem życia wiecznego i namiastką życia Bożego) w tym, że człowiek może kochać również tych, którzy na to nie zasługują. Tym chrześcijanie przecież różnią się od pogan, że nie miłują tylko tych, którzy ich miłują, ale że kochają nawet swoich nieprzyjaciół (por. Mt 5, 43-48). Sam Bóg przecież ukochał nas wtedy, gdy jeszcze byliśmy grzesznikami i kiedy na tę miłość nie zasługiwaliśmy (Por. Rz 5, 8). Taka miłość jest zatem owocem życia według Ducha i wzniesieniem się człowieka ku Bogu, który przekracza to, co tylko ludzkie.
Twierdzenie, że miłość jest bardziej spełniona i bardziej właściwa, kiedy ktoś na nią zasługuje, jest co najmniej rezygnacją z wyniesienia, jakie człowiekowi daje chrześcijaństwo. Jest też wyzbyciem się pierwiastka nadprzyrodzonego, w którym leży szansa na zbawienie i naprawienie świata. I rzeczywiście ludzie współcześni coraz częściej w taki sposób rozumieją miłość – jako coś, na co się zasługuje, czego jest się godnym, co ma być współmierne do tego, jaki ktoś jest. Skutki, takiego pojmowania miłości są oczywiście fatalne. Jeśli przyjmiemy bowiem taką perspektywę, nie ma sensu pielęgnować wierności małżeńskiej, skoro ktoś nie zasługuje na naszą miłość. Po co kochać ponad miarę i trwać w małżeństwie, jeśli ktoś na to nie zasługuje?
Humanizacja zwierząt człowiekowi, który porzucił żonę pozwala zachować świetne mniemanie o sobie, gdyż nadal opiekuje się psem. Cóż, żona po prostu nie zasłużyła na wierność. Dzięki humanizacji zwierząt ów miłośnik czworonogów może zachować dobre samopoczucie rezygnując z wyjątkowości, którą daje człowieczeństwo – i jeszcze przy tym być dumnym z własnego, rzekomego altruizmu. Może cieszyć się z ogromnych pokładów własnej miłości, którą dzieli się z „psieckiem” nie zauważając, że ta miłość jest tak skąpa, że absolutnie nie wystarcza na obdarowanie nią dziecka.
Wydaje się zatem, że żyjemy nie tylko w czasach, w których doświadczamy kryzysu wiary. Żyjemy również w czasach, które dotknięte są kryzysem humanistycznym (wbrew naszym wydumanym opiniom, że żyjemy w dobie szczytowego humanizmu) oraz w czasach, które są dotknięte jakąś ogromną niekonsekwencją intelektu. A zacieranie różnicy między zwierzęciem i człowiekiem jest przerażającym tego skutkiem i jednym z trybików, których praca ma prowadzić do jeszcze większej destrukcji zdrowego myślenia.