Czy Polska chce mieć jakiekolwiek znaczenie w regionie bałtyckim?
Znaczenie Polski w Europie jest i będzie pochodną naszego znaczenia w regionie.
Litwa z niepokojem obserwuje zmienione oblicze sąsiedniej Polski. Nasz kraj już odczuł pierwsze policzki jeszcze nieukształtowanej władzy w Polsce. Została wstrzymana budowa autostrady Via Baltica, tak ważnej drogi dla Litwy, a budowa mostu energetycznego, który może uwolnić nas od zależności energetycznej od Rosji, nie rusza z martwego punktu - napisała w poniedziałek litewska gazeta „Respublika". Podobny ton odczułem w czasie swojej niedawnej podróży do Wilna. Polska jest dla Litwy sojusznikiem, ale Litwini odczuwają co najmniej chłodny dystans. Z jednym zastrzeżeniem, że dystans ten jest widoczny co najmniej od trzech lat, a nie od chwili powstania nowego rządu.
Nie lepiej wyglądają nasze relacje z pozostałymi państwami bałtyckimi. Co najgorsze, trudno zrozumieć, z czego to wynika. Oczywiście z Litwinami mamy nieustanne kłopoty, gdy idzie o sytuację polskiej mniejszości. A to kwestie reprywatyzacji, a to problemy z pisownią nazwisk, dziesiątki drobnych incydentów szkolnych i tak dalej. Sprawa, szczerze mówiąc, dość normalna w stosunkach sąsiedzkich. W wypadku Łotwy i Estonii nawet takiego powodu ochłodzenia nie znajdziemy. To zabawne, ale nasi politycy, powtarzający na okrągło irytującą frazę, iż „Polska jest małym krajem", równocześnie mają w swoich zachowaniach imperialne zadęcie skłaniające do szczególnego koncentrowania uwagi na relacjach z wielkimi partnerami: USA, Rosją, Niemcami. Na państwa bałtyckie patrzą z góry i odkładają wszelkie z nimi kontakty. Współpraca Aleksandra Kwaśniewskiego z prezydentem Valdasem Adamkusem też sprowadzała się często do demonstrowania swojej wielkości i robienia wrażenia, że za pustymi gestami kryje się coś więcej. Tymczasem nie kryło się nic.
W ubiegłym roku podczas politycznego kryzysu związanego z obchodami sześćdziesiątej rocznicy zakończenia II wojny światowej zostawiliśmy partnerów znad Bałtyku na lodzie. Podczas gdy Litwini, Estończycy i Łotysze starali się przypomnieć światu, iż dla nich maj 1945 roku był czasem usankcjonowania sowieckiej okupacji i międzynarodowej zgody na postanowienia paktu Ribbentrop-Mołotow, to Polacy spokojnie pojechali do Moskwy na obchody „Dnia Zwycięstwa".
Żeby było jeszcze zabawniej, to trzeba przypomnieć, że Litwa jest dla nas najwygodniejszym partnerem handlowym. Z wielkimi mamy gigantyczny deficyt w wymianie dwustronnej, natomiast w roku poprzedzającym nasze wejście do UE maleńka Litwa była tym państwem, z którym Polska wykazała największą (w liczbach bezwzględnych!) nadwyżkę eksportu nad importem. Powinniśmy takiego partnera hołubić, bo sami Litwini utrzymywali u nas kilkadziesiąt tysięcy miejsc pracy. A Polska nie dość, że politycznie zostawia ich na lodzie, to równocześnie - jak słusznie zauważyła cytowana litewska gazeta, nie robi prawie nic w sprawie budowy drogi - bo nawet nie autostrady - Via Baltica, a budowa połączeń energetycznych uzgodniona jeszcze za czasów rządu Jerzego Buzka i wspierana przez Unię Europejską nie ruszyła z miejsca.
Wspomniana droga ma żywotne znaczenie dla wszystkich państw bałtyckich, gdyż jest jedynym korytarzem transportowym omijającym Rosję i łączącym Tallin, Rygę oraz Wilno z Unią Europejską. Co do energetyki, to sprawa jest jeszcze paskudniejsza. Prąd elektryczny jest jednym z nielicznych towarów eksportowych, jakimi dysponuje Litwa. I kupowaliśmy go, póki rząd Polski na spółkę z firmami Jana Kulczyka nie zawarł umowy z Rosjanami. Wtedy okazało się, że linie przesyłowe z Białorusi, z których korzystali Litwini, są zapełnione. Rządy zdecydowały wówczas o budowie bezpośredniego połączenia. I nie zrobiono w tej sprawie literalnie nic. Co więcej, w kwestii Via Baltica rząd Kazimierza Marcinkiewicza wstrzymał nawet te niewielkie prace, które dotychczas były prowadzone, bo interweniowały organizacje ekologiczne przeciwne budowie obwodnic Augustowa i Suwałk. Bo tiry wystraszą ptaszki.
Nie robimy również prawie nic na rzecz zbudowania współpracy z krajami bałtyckimi w sprawie rosyjskiego gazociągu pod Bałtykiem. Mówiąc językiem młodzieży, „olewamy" współpracę z Bałtami, koncentrując się na rozmowach z Niemcami i Rosją. Na domiar złego polski rząd zdaje się wycofywać poparcie polityczne dla firmy „Orlen", która chciała kupić (i miała na to wielkie szansę) rafinerię ropy naftowej w Możejkach na Litwie. Rafinerię, która zaopatruje w paliwo wszystkie państwa regionu. Podobno interes nam się nie opłaca.
Przyznam się, że kiedy rozmawiałem z moimi litewskimi przyjaciółmi, ludźmi, którzy piętnaście lat temu walczyli o niepodległość z sowieckimi czołgami, było mi wstyd. Było mi wstyd za nasze tchórzostwo w przeszłości, gdy bojąc się reakcji Moskwy, nie uznaliśmy dyplomatycznie i oficjalnie niepodległości państw bałtyckich wystarczająco wcześnie. I jeszcze bardziej wstyd za krótkowzroczność polskiej polityki dziś. Od wielu lat prowadzimy bowiem politykę głupiego egoizmu narodowego. Żeby było jasne, to przypomnę, iż egoizm narodowy uważam w polityce zagranicznej za zaletę. Kiedy jednak jest to egoizm głupi, to robi się z niego tragedia. Bo, być może, nam Via Baltica nie jest niezbędna, ale dobra komunikacja z trzema wysuniętymi na wschód krajami UE jest potrzebna zarówno nam, jak i całej Unii już w średnio-, nie mówiąc o długoterminowej perspektywie. Na takim połączeniu można będzie zarobić. Przede wszystkim jednak z powodów politycznych i strategicznych powinniśmy, nawet dopłacając do interesu, zadbać, żeby komunikacja z krajów nadbałtyckich biegła przez Polskę. Zarówno geopolityka, jak i zdrowy narodowy interes wyznaczają Polsce rolę regionalnego przywódcy. Przywództwo jednak nie polega na szczerzeniu zębów do kamer telewizyjnych, lecz na zdolności do inicjowania i ponoszenia kosztów wspólnych przedsięwzięć. Z tego względu całkowicie absurdalna wydaje się rezerwa, z jaką polski rząd podchodzi do sprawy rafinerii w Możejkach. Z politycznego punktu widzenia jest to interes stulecia. Oczywiście, Rosjanie dostarczający ropę do Możejek zakręcą kurek. To jasne. Ale rafineria litewska posiada terminal morski i łączący ją z portem w Butyndze rurociąg. Możemy sprowadzać ropę arabską i zyskiwać jeszcze premię polityczną za to, że gwarantujemy całej Nadbałtyce ciągłość zaopatrzenia w paliwa. Nie ma logicznych powodów, dla których Polska powinna rezygnować z tego interesu. A wiele wskazuje na to, że wycofamy się tchórzliwie, zostawiając kolejny raz Litwinów, Łotyszy i Estończyków na łasce i niełasce wschodniego sąsiada.
Wiem, że się powtarzam, ale polityce polskiej dramatycznie brakuje strategii. To, co się dzieje w polityce międzynarodowej, jest kopią czasów, gdy wielkimi wpływami cieszyła się pani minister Teresa Kamińska. Polityka była wówczas układana od jednego do drugiego wydania telewizyjnych wiadomości, a nie jako realizacja długofalowego planu strategicznego. Pretensje Bałtów są uzasadnione. I obawiam się, że podobnie jak w roku 1991 zwrócą się oni w kierunku Skandynawii. Tyle że tym razem jako członkowie UE wolty takiej dokonają trwale. A pomniejszyciele Polski powtarzający, że małego kraju nad Wisłą nie stać na ofensywną politykę zagraniczną, okażą się autorami samospełniającej się przepowiedni. Bo znaczenie Polski w Europie jest i będzie pochodną naszego znaczenia w regionie. Mamy niepowtarzalną szansę, by zgodnie z naukami i nadziejami Jana Pawła II wnieść do Europy politykę opartą na prawdziwych wartościach. Możemy to jednak zrobić tylko działając w zespole państw. Ten zespół to przede wszystkim kraje nadbałtyckie i Grupa Wyszehradzka. Jeśli jednak będziemy sądzić, że polityka wielkości Polski jest możliwa za cenę jednego grosza, to obudzimy się w Europie, która wcale nam się nie będzie podobać. i
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg