Wiele lat temu gigant polskiej sceny reggae - Dariusz Malejonek - zrezygnował z życia rockandrollowca na rzecz rodzinnej stabilizacji. Został - jak sam mówi - 'Family man'. Co spowodowało tę przemianę?
Z Dariuszem „Maleo” Malejonkiem rozmawia Grażyna Starzak
Wiele lat temu gigant polskiej sceny reggae – Dariusz Malejonek - zrezygnował z życia rockandrollowca na rzecz rodzinnej stabilizacji. Został – jak sam mówi – „Family man”. Co spowodowało tę przemianę?
– Po pierwsze miłość. Spotkałem kogoś, kogo mocno pokochałem. Było to dla mnie coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Potem, kiedy pojawiły się dzieci, zacząłem odkrywać rolę ojca. To największe ubogacenie, jakie może być, kiedy można nie tylko brać, lecz tak- że dawać innym. To w rodzinie najpiękniejsza rzecz. Dzięki rodzinie, dzieciom, udaje mi się walczyć z własnym egoizmem, pychą. To są cechy, które niszczą ludzi. Ale nawet z rodziną nie dałbym rady zmienić się. Potrzebuję do tego wsparcia od Boga.
Późno Go Pan odnalazł…
– To prawda. Moi rodzice byli ludźmi bardzo szlachetnymi, ale niewierzącymi. W domu rodzinnym nigdy nie rozmawiało się o Bogu i wierze, ale też rodzice nie nastawiali mnie przeciw religii. Przez długi czas ja sam też nie wierzyłem w Boga. Moje życie było wtedy niezbyt poukładane. Wręcz poszarpane. Teraz, kiedy patrzę wstecz, widzę, że kiedyś byłem jak szczur w klatce. Miotający się w niewoli swoich urojeń i żądz. Chodzący w różnych protezach szczęścia i wolności. Teraz jestem człowiekiem prawdziwie wolnym, bo doświadczyłem miłości Jezusa Chrystusa.
Jakie wartości wyniósł Pan z domu rodzinnego?
– Miałem to szczęście, że w domu panowała miłość. Dom był dla mnie oparciem. Tak potrzebnym każdemu młodemu człowiekowi. Z Dariuszem „Maleo” Malejonkiem rozmawia Grażyna Starzak To była podstawa, na której mogłem się oprzeć. To dawało poczucie bezpieczeństwa. W domu rodzinnym dostałem miłość w wymiarze ludzkim. Jednak wiedziałem, że jest coś więcej. Że życie nie składa się tylko z tego, co jest tutaj. Wiedziałem, że życie to nie tylko sprawne funkcjonowanie w społeczeństwie, zarabianie pieniędzy, robienie kariery. Człowiek ma jeszcze wielką misję, wspaniałą misję. Człowiek musi przejść pewien próg. Przeżyć przygodę i walczyć o coś więcej. W moim przypadku misją najważniejszą jest ewangelizacja. To jest dla mnie ważne. Być światłem dla ludzi. Dzielić się tym, co otrzymałem od Boga.
Dobrą Nowinę po raz pierwszy usłyszałem, gdy byłem na festiwalu w Jarocinie. Podczas występu zespołu ewangelizacyjnego „No longer music”. Wtedy dowiedziałem się i pojąłem, że Bóg jest moim kochającym ojcem, że kocha mnie takiego, jakim jestem, że czeka na mnie i chce mi dać coś, czego nie jestem w stanie osiągnąć sam. Oferuje mi to już tutaj, w tym życiu. Daje mi moc. Prowadzi mnie przez życie. Poprzez słowo Boże, sakramenty, poprzez modlitwę. Oczywiście dużo zależy ode mnie, ile jestem w stanie przyjąć. Ja dostaję i przyjmuję tyle, że mogę się tym dzielić z innymi ludźmi.
Darka Malejonka wielu z nas, dorosłych już ludzi, pamięta z „Arki Nowego”. Ile lat mają dzisiaj Pana dzieci, które tam wtedy występowały?
– Kasia ma 24 lata. Ola 21. Najmłodszy, Bartek, ma dzisiaj 18 lat, a wydaje mi się, że jeszcze całkiem niedawno spał na ławce w pierwszym teledysku „Arki Noego” pod tytułem „Nie boję się, gdy ciemno jest”. Nagranym przed przyjazdem papieża Jana Pawła II do Polski. Teledysk był o Ojcu. O Bogu Ojcu, o naszym świętym dzisiaj Ojcu – papieżu Polaku, o ojcu rodziny. To była piosenka, która otworzyła „Arce Noego” drzwi na sceny w całej Polsce. I nie tylko. To był bardzo piękny czas dla mnie, kiedy mogliśmy jeździć w trasę razem z moją żoną Elą i z dziećmi. Zazwyczaj na koncerty jeździ się bez rodziny. My mogliśmy razem. Ale wówczas to były jeszcze dzieciaczki. Teraz to już dorośli ludzie, którzy sami mają dzieci.
?????
– Tak, tak. My z Elą jesteśmy już dziadkami. Mamy wnuka Jasia.
Wspomina Pan o „Arce Noego”. Jej lider – Robert Friedrich, gdy zapytałam go, co jest zadaniem ojca w rodzinie, odpowiedział, że „misją ojca” jest „przekazać wiarę dzieciom”. Czy Pan też tak uważa?
– Myślę, że to jest najważniejsza rzecz. Moje dzieci dostałem od Boga i oprócz miłości, wychowania i opieki, moją rolą jest ukierunkowanie ich i danie im podstaw do poznania Boga. Potem muszą iść już swoją drogą.
Jak odbywa się przekazywanie wiary w Pana rodzinie?
– My wszyscy jesteśmy we wspólnotach. Kiedy w 1994 r. weszliśmy do wspólnoty Odnowa w Duchu Świętym w kościele Paulinów w Warszawie, gdzie Pan Bóg bardzo mocno mnie dotknął, zaczęliśmy robić wraz z dziećmi Laudesy w niedzielę rano. Czytaliśmy psalmy i śpiewaliśmy. W tym czasie ojciec rodziny opowiada o Panu Bogu i rozmawia o tym z dziećmi. Ja też im opowiadałem o Stwórcy. Rozmawialiśmy na wiele różnych tematów. Dzieci, wiadomo, bywają w różnych środowiskach. W grupach rówieśniczych na podwórku, w szkole. Mają w związku z tym różne obserwacje i doświadczenia. Od tego, czego dowiedzą się, co dostaną w rodzinie, na domowych liturgiach oraz w kościele zależy ich dalsza droga w obecnym świecie, w którym następuje sekularyzacja, dechrystianizacja.
W tym miejscu warto wspomnieć – choć to może zabrzmieć jak banał, że najważniejszy jest przykład dawany dzieciom przez rodziców w codziennym życiu. Jeżeli mówimy w domu o Bogu, to cała rodzina powinna regularnie chodzić do kościoła. Dzieci naśladują w dużym stopniu postawy rodziców.
Co uważa Pan za swój największy sukces jako męża i ojca?
– Myślę, że to, iż nasz związek z Elą trwa już dwadzieścia parę lat. To dzięki temu, że jesteśmy we wspólnocie Kościoła, że Bóg daje nam miłość, którą możemy się wzajemnie obdarzać, że nasze dzieci też znają Boga i są w Kościele. Ta nasza miłość wzajem na i do Boga jest tak silna, że obdarzamy nią również innych ludzi. I ci inni ludzie dzięki nam też poznają miłość Boga. Dam przykład babci, która przez kilkadziesiąt lat nie była u spowiedzi i z Bogiem była na bakier. Gdy przejęliśmy po zmarłej cioci opiekę nad nią, babcia wróciła do Boga. Zaczęła chodzić do kościoła i aż do swojej śmierci przyjmowała sakramenty.
Mało kto z Pana fanów wie, że Dariusz Malejonek był wolontariuszem w Afryce...
– Jestem nadal wolontariuszem. Działam w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym „Młodzi Światu”. W Afryce byliśmy razem z ks. Adamem Parszywką, prezesem tej organizacji. On pokazał mi, czym są misje. On – można powiedzieć – zaraził mnie misjami. Razem robiliśmy tam filmy o wolontariuszach salezjańskich. Jestem niejako ambasadorem SWM. Staram się o tych misjach mówić wszędzie, gdzie tylko się da. Afryka bardzo dużo mi dała. Kiedy tam pojechałem i zobaczyłem, w jakich warunkach żyją ludzie, a mimo to zachowują pogodę ducha i chwalą Pana, byłem pod wrażeniem. Na dodatek wydają się szczęśliwsi niż my, którzy – z ich punktu widzenia – mamy wszystko i to nawet w nadmiarze. Uzmysłowiłem wtedy sobie, że naszym głównym problemem jest to, że ciągle musimy mieć coś nowego, samochód, telewizor, gadżet. Żeby to zdobyć zaciągamy kredyty, które trzeba spłacać. A żeby spłacać, trzeba intensywnie pracować. I człowiek nie ma już czasu nie tylko dla swoich bliskich, ale i dla samego siebie, żeby się zastanowić, kim jest. Na płycie „Addis Abeba” mamy piosenkę „Pytanie”. To jest wiersz, do którego napisałem muzykę. W tym wierszu jest mowa o człowieku, który szuka prawdy. Pyta więc siebie: „Kim jestem?, „co robię?”, „czy jestem na dobrej drodze?”. Większość z nas nie znajduje czasu na postawienie sobie takiego pytania. Dlatego ślizgamy się po powierzchni życia, gnamy, często nawet nie wiedząc, w jakim kierunku. Wolontariusze, których poznałem w Afryce, mówili mi, że ta praca zmieniła ich życie, serca, postrzeganie świata. Wielu misjonarzy, których miałem okazję poznać, nie chce wyjeżdżać stamtąd, bo tam czują, że są potrzebni. Tam odnajdują sens swojego życia.
Udaje się Panu wpajać swoim dzieciom idee bezinteresownej pomocy?
– Myślę, że tak. One działają na różnych polach. Angażują się w różne akcje mające na celu pomoc innym. Myślę, że w przyszłości znajdą w tym jeszcze głębszy sens.
opr. aś/aś