Jakoś to będzie?

O trudnościach przygotowania do sakramentu małżeństwa


Ks. Paweł Siedlanowski

Jakoś to będzie?

Pamiętam rozmowę sprzed paru lat.

- Proszę księdza, chciałem się wyspowiadać, ponieważ potrzebuję pieczątki na zaświadczeniu. Jutro biorę ślub. Tylko proszę szybko, bo drużba czeka. Jedziemy salę dekorować. I w ogóle - tyle spraw na głowie...

Zaryzykowałem (mógł już nie wrócić) i odmówiłem rozgrzeszenia. To był szok. Na szczęście młody mężczyzna po godzinie przyjechał ponownie. Już sam. Długo rozmawialiśmy. Mam nadzieję, że coś zrozumiał.

Tyle spraw na głowie!

Problem traktowania przygotowania do sakramentu małżeństwa przez wielu młodych ludzi przypomina nieco sytuację z McDonalds'a. Dostałem tam niedawno tekturowy kubek, z którego można było oderwać specjalny blankiet, służący do zbierania pieczątek. Ósma kawa gratis. Niby daje to jakąś perspektywę gratyfikacji za wierność firmie, ale kolekcjonowanie stempelków jest uciążliwością, złem koniecznym, które trzeba jedynie zaliczyć. I tak kandydaci do małżeństwa (na szczęście nie wszyscy) traktują proces przygotowania do wydarzenia, które będzie miało fundamentalne znaczenie w ich życiu. „Mamy tyle spraw na głowie, a ksiądz nam problemy mnoży” - można czasem usłyszeć w kancelarii parafialnej. Ciekawe, że salę weselną, kucharkę, orkiestrę zamawia się rok, dwa lata wcześniej i jakoś nikt nie widzi problemu. Dziesiątki godzin rodziny spędzają na ustalaniu listy gości, wyborze menu, poszukiwaniu sukni ślubnej, obrączek - brakuje czasu na solidne przygotowanie duchowe. Ze świadomości społecznej zupełnie zniknął fakt, że małżeństwo nie jest tylko sprawą prywatną dwojga ludzi. Rodzina, którą zakładają, to elementarna cząstką społeczeństwa - powinno być ono zainteresowane, by była to jednostka zdrowa. Niestety, tak nie jest. Poprzez zapowiedzi parafialne Kościół zwraca się do wspólnoty wierzących, by pomogła w weryfikacji przydatności kandydatów do sakramentu małżeństwa. Jak je traktujemy? Jako lokalny news, co najwyżej pretekst do ploteczek i jałowych dociekań. Niewiele tu dojrzałości i poczucia odpowiedzialności. Raczej akceptacja dla niekończącej się prowizorki i spetryfikowane nieszczęsne „jakoś to będzie, ułoży się”...

Czy tylko seks?

Uczciwie trzeba powiedzieć, że problem leży także i po drugiej stronie. To, co dziś młodym ludziom mogą zaoferować kursy przedmałżeńskie, jest daleko niewystarczające. Często przez samych zainteresowanych (nawet jeśli tak w rzeczywistości nie jest) są odbierane jako nauka naturalnego planowania rodziny. Do tego dokłada się nieco refleksji nad przyszłymi zawiłościami życia małżeńskiego, wszystko okrasza okrągłymi stwierdzeniami teologicznymi i psychologicznymi, na koniec dorzuca wyjaśnienie liturgii sakramentu. Czy to wystarczy? Nie. Wokół przygotowania do sakramentu małżeństwa narosło mnóstwo stereotypów. Trudno jest cokolwiek przekazać młodym ludziom, jeśli oni już - wedle własnego mniemania - wszystko wiedzą. Od dawna śpią ze sobą, stosują antykoncepcję, bywa że razem mieszkają, zaś pojęcie sakramentu jest dla nich niejasne i mgliste. Udział w kursie traktują jak kolejną pieczątkę w książeczce ubezpieczeniowej na życie (wieczne). Taki kwiatek do kożucha...

Czego brakuje? Wbrew pozorom nie pomysłów. One są. Programy także - w naszej diecezji w tej roli doskonale spełnia się „Chrzest w życiu i misji Kościoła”. Brakuje odwagi, by młodym ludziom przygotowującym się do sakramentu małżeństwa postawić naprawdę wysokie wymagania. Dla „świętego spokoju” udziela się ślubu: bo dziecko w drodze, bo istnieje ryzyko, że będą żyli na kocią łapę, wezmą ślub cywilny, obrażą się na Pana Boga itp. Tylko czy są to wystarczające argumenty? Obawiam się, że nie. Sakramenty są dla ludzi wierzących. Jeśli nie ma woli, by Pan Bóg był pierwszym, najważniejszym członkiem rodziny, by krzyż stanął w jej centrum, nie ma sensu tolerować farsy.

Postuluje się warsztaty psychologiczne, indywidualne spotkania, konwersatoria, gdzie można spojrzeć na życie z wielu stron. Wszystko jest dobre i potrzebne - pod warunkiem, iż nie umknie podstawowa zasada, że całość przygotowań ma spajać wiara. Osobistego spotkania z Chrystusem nie zastąpi psychologia, metody aktywizujące ani też rozmowy z terapeutą. Bo tu jest coś więcej niż tylko sprawność, wyrobienie w sobie ludzkiej dyspozycji, nauczenie się sposobów rozwiązywania konfliktów. I od tego „więcej” zależy całe życie.

To nie jest gra w zbieranie punktów...

W niektórych krajach zachodnich, zamiast masowych kursów Kościół proponuje narzeczonym indywidualne prowadzenie przez duszpasterza (poprzez spotkania na przykład raz na miesiąc przez pół roku). Kartki do spowiedzi dla przyszłych małżonków, na których się przybija kolejne pieczątki, uważam za nieporozumienie - czy tak dorosłym ludziom pokazujemy, na czym polega zaufanie? Powstaje jakaś gra w zbieranie punktów... Problem leży oczywiście po obu stronach: duchownych i narzeczonych. Coraz częściej się zdarza, że ludzie przychodzą na kursy, żyjąc już wcześniej jak małżeństwo, więc z góry zakładają, że ksiądz nie ma im nic do powiedzenia - na przykład już wcześniej podjęli decyzję o stosowaniu antykoncepcji. Kurs wtedy sprowadza się dla nich do przetrwania tych kilkunastu godzin, żeby się jak najmniej zdenerwować, słysząc od księdza czy od prowadzącego, dlaczego to, co robią czy robili, jest niedobre. Wymiar wiary zostaje ledwo tknięty. Ludzie przecież nie spędzają dwudziestu czterech godzin na dobę w łóżku! Przez większość dnia robią co innego. Nie w seksie leży punkt ciężkości etyki małżeńskiej. Jeśli zapytam przeciętną parę po kursie, co oznacza, że małżeństwo jest sakramentem, dam sobie głowę uciąć, że nie będą potrafili odpowiedzieć.

Jest też drugi problem, natury kulturowej. Ludzie najczęściej pobierają się w okresie zakochania. Noszą w sobie mit romantycznej miłości, funkcjonującą w naszej kulturze iluzję, na której wielu się później potyka. Bo małżeństwo nie polega na nieustannych porywach serca. Im dłużej ludzie się znają, tym taki stan jest rzadszy. Przychodzi codzienność, rutyna. Jeśli ktoś oparł swoje małżeństwo na wzajemnej fascynacji, długo na niej samej nie pociągnie. Niestety współczesna kultura zestawiła wzorzec miłości małżeńskiej z wzorcem miłości namiętnej. Codzienność i rutyna nie są czymś złym, są naturalne. I to powinno być obowiązkowo wykładane na kursach, ale znowu nie w taki sposób, że jedynym sensem małżeństwa jest poświęcanie siebie, ofiara, koncentrowanie się jedynie na drugiej osobie. [...]

Dużą rolę w przygotowaniu młodych do ślubu widzę u ich rodziców. Mam wrażenie, że zazwyczaj rodziców o takich decyzjach się informuje, ale nie oczekuje rady, nie wykorzystuje doświadczeń kogoś, kto jest najbliżej i komu na naszym dobru zależy. Może wielu tragedii by nie było, gdyby wsłuchać się w krytyczny osąd rodziców o swoim związku? Dawniej podczas trwania narzeczeństwa rodziny przyglądały się związkowi swoich dzieci i same się poznawały; dzisiaj zdarza się, że widzą się pierwszy raz dopiero w kościele.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama