Krytykuje Kościół i księży, zagląda im do portfela. Kim jest "katolik bezobjawowy"?
O wierze nie mówi. Uważa, że to sprawa tak prywatna, iż nie ma mowy o przenikaniu się światów. Jest mu obojętne czy znak krzyża będzie w pokoju, w którym spędza wiele godzin w ciągu dnia, czy nie. Przecież to nieważne. Dawno przestał dla niego cokolwiek znaczyć.
Katolik bezobjawowy codzienne przed snem pilnie odmawia pacierz, ale gdy trzeba następnego dnia zawalczyć o królestwo Boże (o którego przyjście modli się, mówiąc „Ojcze nasz”) odpuszcza. Jest niewidzialny. Nie dostrzega problemu w tym, że jego koledzy/koleżanki linczują wszystko, co kiedyś było dla niego ważne. Tytłają w błocie autorytety i świętości. Ba! Szczyci się, iż jest otwarty i tolerancyjny. Nie widzi problemu w tym, że na jego oczach dokonuje się dekonstrukcja ustalonego przez Stwórcę porządku. Wiadomo: prawo do szczęścia jest najważniejsze. Pan Bóg niech się lepiej do tego nie miesza. On też woli stać z boku.
Tak w ogóle, to nie ma się z czego spowiadać. Że pacierza zapomniał odmówić? Mamusi się nie słuchał (ma 40 lat, ale jakoś tak fajnie brzmi z dzieciństwa), brzydkie słowo powiedział?.. I co tu jeszcze? No nie, wszystko już! - Proszę o pokutę i rozgrzeszenie... Cóż, szklana ściana od dawna odgradza życie z jego złożonością, troską o przyzwoitość, prawdę, uczciwość, honor itd. od Pana Boga. A skoro tamten świat w rozrachunku moralnym się nie liczy, nie ma sobie co zawracać głowy grzebaniem w jego zakamarkach. On to doskonale rozumie! I bardzo pasuje mu ta ściana.
Katolik bezobjawowy uwielbia krytykować wszystko, co związane z Kościołem. Najbardziej nienawidzi księży. Za co? Sam do końca nie wie. Zasadniczo - za wszystko. Że do polityki się wtrącają (zapytany o doprecyzowanie opinii, uzasadnienie jej jakimiś argumentami, zwykle wzrusza ramionami), że kumulują w sobie najgorsze cechy grupy przestępczej. Że geje i pedofile. Że dla nich tylko kasa się liczy (na pytanie, ilu zna bliżej po raz kolejny wzrusza ramionami. - Przecież wszyscy to wiedzą!... wszyscy, tzn. kto?). Czuje nieustanną konieczność mówienia o nich: na trzeźwo i po pijaku, przy taśmie fabrycznej i na przyjęciu rodzinnym. Sprawia mu to autentyczną frajdę! Oczywiście posiada recepty na wszystkie bolączki Kościoła. Podstawowa to: zamienić go w organizację charytatywną, sprzedać plebanie, dzieła sztuki, zabrać „czarnym” samochody. Kościół ma być plasterkiem na życiowe bolączki („Jak trwoga to do Boga”), a przede wszystkim dawać - ciągle, wszystkim, wedle życzenia i zapotrzebowania. Brać - nigdy. Bo „oni” mają. Nie zaprząta sobie głowy pytanie, skąd mają mieć. Bo i po co?
Tak w ogóle, lubuje się w używaniu bliżej niesprecyzowanego słowa „oni”. To jest najtrudniej wyjaśnić, ponieważ zasadniczo - z mocy chrztu - w Kościele istnieje tylko „my”. Ale to już wyższa filozofia - przekracza jego możliwości rozumienia spraw bardziej skomplikowanych niż krzyżówka w prasie glamour. A może raczej jest wygodnym zabiegiem, pozwalającym jakoś swoje życie, zbudowane na ostrej opozycji, pozbierać do kupy. Ale do tego za żadne skarby się nie przyzna! „Oni” są zwykle źli, więc ich nienawidzi z całego serca - tym mocniej, z tym większą zawziętością i cynizmem, im bardziej nienawidzi siebie i swojego spapranego życia, skwapliwie ukrywanych szwindli i świństw, które zrobił innym. Za to z ogromnym podnieceniem, nieukrywaną radością i wypiekami na twarzy czyta o kolejnym skandalu w Kościele, cieszy się jak dziecko, gdy dowalają „czarnym”. Uwagi, że Kościół to matka, którą trzeba kochać, nawet jeśli nie jest taka, jak by chciał czy sobie wyobrażał, kwituje pogardliwym wzruszeniem ramion...
Uwielbia buszować na forach internetowych, pod przykrywką nicka dawać upust swojej nienawiści do Kościoła i wszystkiego, co z nim związane. Nie przeszkadza to mu oczywiście w hucznym świętowaniu chrzcin, pierwszych komunii, ślubów. Owszem, chodzi do kościoła na Msze św., ale tak, by go znajomi nie zobaczyli. Bo w korpo będą się śmiali, że churching uprawia. Dobrze się tu czuje, bezpiecznie, odnajduje pokój, którego próżno szukać w pustym, pędzącym na złamanie karku świecie. Nie przeszkadzają mu nawet mohery, z których tak lubi szydzić z kumplami. Przecież jego matka też chodziła w takim berecie. I pamięta ją z różańcem w ręku - cichutką, zamodloną, zatroskaną. Ale przecież nie przyzna się do tego przed kumplami. Zabiją go śmiechem!
Katolikowi bezobjawowemu najbardziej przeszkadzają pieniądze w Kościele. Zawsze ich tam widzi mnogość. Zapytany, skąd ona się tam wzięła, rzuci na poczekaniu kilka sloganów, zasłyszanych tu i ówdzie. Matematyką i logiką już raczej męczył się nie będzie, bo i po co? Wie swoje. Nie przeszkadza mu to ustawiać się w kolejce po zapomogi, wsparcie Caritas. Jemu się po prostu należy
Katolik bezobjawowy cierpi na chroniczną schizofrenię, ale jak to w życiu bywa, nie dostrzega swojej choroby. Chorzy są inni. On jest OK.
I to jest jego największy dramat.
Co musi się stać, aby katolik bezobjawowy dostrzegł, że da się być „za”, a zarazem „przeciw”? Nawet największemu elektrykowi świata ta sztuka się nie udała. Nie da się siedzieć na dwóch krzesłach jednocześnie, stać w tym samym momencie na dwóch brzegach rzeki. Socjologowie próbują tłumaczyć zjawisko tradycyjnym polskim antyklerykalizmem, skłonnością do szukania źródeł porażek poza sobą, wygodną formułą, polegająca na obarczaniem odpowiedzialnością za własne niepowodzenia innych. Rzecz w tym, że mechanizmami społecznymi nie da się wyjaśnić rzeczywistości, nie podlegającej ich prawom. Kościół to jednak coś innego niż frakcja, partia polityczna czy koło wzajemnej adoracji. Kościół to nie „oni” - to „my”. Warto często wracać do jego obrazu, naszkicowanego przez św. Pawła w Pierwszym Liście do Koryntian 12,12 nn. Kościół został tam porównany do ciała. „Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem - pisał Apostoł Nardów. Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni [...] Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne [członki]. Jeśliby noga powiedziała: «Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała» - czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała - czyż nie należałoby do ciała? [...]. Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki; podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współweselą się wszystkie członki. Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami”.
Taki jest Kościół. Z partii politycznej można kogoś wyrzucić, zmienić jej nazwę, orientację - będzie trwać nadal. W Kościele obojętność na los brata i siostry w wierze zawsze będzie boleć - i niszczyć go od środka. Okopanie się na pozycji kibica, krytyka - bez jakiegokolwiek ruchu w stronę zmiany, własnego nawrócenia, poczucia się odpowiedzialnym za los innych - prowadzić do destrukcji. Radość z tego, iż ktoś (czyli mój brat/siostra w Chrystusie) pogubił się w życiu, nie sprostał zadaniom, jakich się podjął przypominać może porywy masochisty, szczęśliwego z tego powodu, że krwawi mu noga czy napawającego się bólem wywołanym obcięciem palca...
Metafora jest może kulawa, ale dobrze oddaje istotę rzeczy.
Im szybciej pojmiemy, jakiego rodzaju więzy nas łączą w Kościele i co z tego tak naprawdę wynika, tym mniejsze działanie będą miały toksyny, których coraz więcej w nim się gromadzi.
Echo Katolickie 39/2013
opr. ab/ab