Rozmowa z autorem książki „Maksymilian M. Kolbe. Biografia świętego męczennika”
Z Tomaszem P. Terlikowskim, publicystą, filozofem, autorem książki „Maksymilian M. Kolbe. Biografia świętego męczennika”, rozmawia Kinga Ochnio.
Św. Maksymilian jest postrzegany najczęściej przez pryzmat męczeństwa. Mało akcentowane jest jego wcześniejsze życie. Pan postanowił to zmienić...
Św. Maksymilian wziął od Matki Bożej, chociaż miał możliwość wyboru, dwie korony - czystości i męczeństwa. W związku z tym trzeba patrzeć na niego w całości, nie tylko jako na męczennika, ale również na człowieka, który miał niezwykle bogate życie, zwłaszcza kiedy weźmiemy pod uwagę, że przeżył jedynie 47 lat, z czego połowę - z zaawansowaną gruźlicą. Z powodu choroby musiał leżeć w łóżku, a dokonał tyle, ile rzadko zdoła zrobić mężczyzna przeżywszy 80 lat. To jest pierwszy powód, dla którego chciałem pokazać św. Maksymiliana. Po drugie miał on niezwykle ciekawe życie rodzinne. O ile pamięta się o jego matce Mariannie, to już o ojcu wspomina się z pewną nieśmiałością. Rodzice, oczywiście, byli pobożni, wierzący. Natomiast ich życie na pewno nie należało do typowych. Byli także dwaj bracia - o o. Alfonsie jeszcze się mówi, ale o Franciszku, który nawrócił się pod koniec życia, już nie, bo to postać bardzo trudna, z życiorysem zupełnie - na pierwszy rzut oka - niegodnym brata świętego. Chciałem w tym kontekście pokazać św. Maksymiliana jako postać niezwykle bogatą, piękną, ale też z bardzo trudnymi korzeniami.
Jak relacje rodzinne wpłynęły na życie o. Kolbego?
Jedna rzecz jest charakterystyczna - on nigdy nie szukał domu. Domem dla niego była Maryja Niepokalana. Dlaczego? Bo był człowiekiem głęboko wierzącym. Ale także dlatego, że św. Maksymilian w wieku 13 lat wyszedł z domu i nigdy do niego nie wrócił. Wstąpił do małego seminarium we Lwowie, co oznaczało przejście przez granicę oraz brak możliwości powrotu do domu co najmniej do skończenia nauki. Na to nałożyło się drugie wydarzenie. Kiedy jego najmłodszy brat Józef, w zakonie o. Alfons, wstąpił do tego samego seminarium, rodzice podjęli decyzję, a właściwie zrobiła to matka i przekonała do tego ojca, że rozwiązują swoje małżeństwo, dom i każde z nich próbuje wstąpić do zakonu. Ani jednemu, ani drugiemu to się nie udało. Natomiast domu już nie było. Nawet jak Kolbe - już jako o. Maksymilian - przyjechał z Rzymu, nie miał dokąd wrócić, bo nie było domu, w którym wyrósł. Był za to świadkiem, jak trudno i ciężko tę sytuację zniósł ojciec, który po półtora roku przebywania w różnych klasztorach franciszkańskich, po prostu uznał, że to nie jest jego życie. Wrócił do życia świeckiego, założył księgarnię i pisał pełne bólu listy do swoich bliskich, głównie do najmłodszego syna Józefa, w których prosił, żeby o nim nie zapominać, bo sobie nie radzi, będąc zupełnie sam. Z kolei matka chciała być siostrą zakonną. I choć nie była nią formalnie, nie nosiła habitu, w praktyce życiowej była oblatką felicjanek. Po śmierci włączono ją na listę sióstr zakonnych. Myślę, że to doświadczenie losów rodziców spowodowało, że św. Maksymilian nie szukał domu po tej stronie. Jego domem była niewątpliwie Niepokalana.
O św. Maksymilianie mówi się jako o twórcy mediów. Choć nigdy nie uważał się za człowieka mediów...
Był ewangelizatorem, misjonarzem, który przekonał się, że nigdy nie zostanie kaznodzieją, dlatego że ma chore płuca i mówi cicho, niewyraźnie. Nikt nie mógł docenić kunsztu jego kazań. Z tych samych powodów nie mógł być też wykładowcą, chociaż miał dwa doktoraty. Klerycy mówili o nim per „mamałyga”. Zaczął szukać innego modelu głoszenia Ewangelii. Widział i mówił o tym parokrotnie, jeszcze zanim założył czasopisma, że klasa robotnicza, z której się wywodził, jest na przestrzał otwarta na propagandę komunistyczną, lewicową, liberalną, masońską. A to dlatego, że są tylko takie media. Doszedł do wniosku, że trzeba założyć medium, które będzie głosić inne wartości, właśnie po to, by tych ludzi ewangelizować, a nie po to, żeby było potężne, dobrze się sprzedawało, zarabiało na siebie. Takie rzeczy go nie interesowały. Jak trzeba było wyżebrać pieniądze, to chodził i żebrał. Chociaż sprawiało mu to trudność. Najpierw założył „Rycerza Niepokalanej”, potem „Rycerzyka Niepokalanej”, „Mały Dziennik” - brukowiec katolicki, jak sam o nim mówił. I jeszcze „Rycerza Niepokalanej” po łacinie dla księży i po japońsku. Miał pomysł, aby „Rycerze...” ukazywali się we wszystkich językach świata. U podstaw tego nie leżało pragnienie pracowania w mediach, ale upowszechniania rycerstwa i kultu Niepokalanej.
Był czas, kiedy Maksymilian, poza Niepokalaną, żywił jeszcze inny kult, bardzo ważny dla siebie, kult Najświętszego Serca Jezusowego. Te dwa kulty w jego myśleniu, gdybyśmy chcieli przetłumaczyć na współczesny język teologiczny, sprowadzały się do kultu miłosierdzia Bożego. Maryja Niepokalana była Tą, przez którą Bóg okazuje światu miłosierdzie. Każdy akt miłosierdzia wobec świata jest dokonywany - jak uważa św. Maksymilian - przez Niepokalaną. Nie ma takiego grzechu, którego przebaczenia nie byłaby w stanie wybłagać Maryja. W związku z tym on głosił Niepokalaną jako miłosierdzie Boże.
O. Kolbe ewangelizował nie tylko poprzez działania medialne, ale też zakładając klasztory franciszkańskie.
Chciał założyć całą sieć klasztorów. Był reformatorem zakonu. Miał pomysł na to, żeby w oparciu o rycerstwo Niepokalanej powstały rycerskie klasztory franciszkanów konwentualnych. Pierwszym był Niepokalanów, drugim - Nagasaki w Japonii. Św. Maksymilian miał wizję, aby te klasztory były rozsiane po całym świecie, żeby zakonnicy w nich żyjący składali czwarty ślub - całkowitego poświęcenia się Niepokalanej i dyspozycyjności misyjnej. To się nie udało, bo, po pierwsze, nie było woli - ojcowie prowincji polskiej nie byli wielkimi fanami o. Maksymiliana, nie bardzo chcieli z nim pracować. Po drugie, kiedy generał zakonu dowiedział się, że część braci złożyło tego typu śluby prywatnie, powiedział o. Maksymilianowi, że jest to absolutnie niedopuszczalne, że czwartego ślubu nie będzie. Św. Maksymilian jako człowiek niezwykłego posłuszeństwa, co było istotą jego życia zakonnego, przestał nawet o tym pisać. Ten temat znika całkowicie.
Św. Maksymilian był mistykiem. Co wiemy o tym wymiarze jego życia?
Mało, dlatego że on nigdy o tym nie mówił. Mamy jedno świadectwo wizji mistycznej, o której opowiada matka. Kiedy mały Rajmund rozrabia, a był bardzo żywym dzieckiem, matka mówi do niego: „z ciebie nic nie będzie”. Załamany Kolbe wybiega z domu, klęka i modli się przed ołtarzem Matki Bożej. Wtedy miała mu się objawić Maryja, pokazując dwie korony. To jest jedyne widzenie. Natomiast wiemy, że pewne znaki odczytywał jako jasny przekaz od Pana Boga. Wiemy, że są zapiski, które sugerują, iż miał przynajmniej profetyczne przeczucia, np. dotyczące odzyskania ziem zachodnich przez Polskę. Przed wojną mówił, że wielu pójdzie tam pracować, chociaż były to wtedy ziemie niemieckie i nic nie wskazywało na to, że będą polskie. Natomiast o innych tego typu wydarzeniach wiemy bardzo niewiele. To był człowiek, który, nawet jeśli je miał, to nie przywiązywał do nich wielkiej wagi, bo najważniejsze było posłuszeństwo Niepokalanej w życiu, a nie mistyczne przeżycia.
Jakie kwestie z nauczania św. Maksymiliana możemy stosować my, czyli ludzie świeccy?
Po pierwsze musimy być radykalni jak Maksymilian, to znaczy żyć Ewangelią, z Niepokalaną. Po drugie musimy wykorzystywać każdą okazję, żeby ewangelizować. Św. Maksymilian nie ewangelizował przez teksty, on ewangelizował również wsiadając do pociągu. Natychmiast kogoś zaczepiał i zaczynał opowiadać o Niepokalanej, a jak ktoś chciał wysiąść, to wysiadał za nim. Nie jest problemem mieć w kieszeni kilka medalików i ewangelizować, rozmawiać, przekonywać. I on to robił. Trzeci element to uświadomienie sobie, jak istotne jest posłuszeństwo. W przypadku św. Maksymiliana było to posłuszeństwo przełożonym, w naszym - Kościołowi. Nie mamy wiedzieć lepiej niż Kościół. To jest bardzo istotne, żebyśmy nie popełniali tego błędu. Po czwarte - to odkrycie duszpasterskiego radykalizmu, czyli uświadomienie sobie, jak ważne jest ubóstwo. Ludzie świeccy mogą żyć ubóstwem świeckim.
Co ono dla nas oznacza?
Choćby to, o czym mówi papież Franciszek. Z tego, co nam jest niezbędne, potrafimy sobie odjąć, żeby się podzielić. Nie gonimy za gadżetami, nie upieramy się, żeby wszystko, co nasze, było tylko nasze, albo potrafimy zdecydować się na czwarte czy piąte dziecko, chociaż brakuje nam środków.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 14/2017
opr. ab/ab