Zachwycająca droga zakonna - świadectwo u schyłku życia
Jezu kochany, dałeś mi wiarę, przyjmij mnie teraz, osobę starą - na wdzięczną ofiarę... - s. Zofia Kukawska, elżbietanka, każdego dnia modli się słowami swoich wierszy. - Miałam piękne życie - powtarza z pogodą, którą rodzi świadomość wypełnionego powołania.
- Moja droga do życia zakonnego? Wygląda na bajkę... Ale tak było naprawdę! - mówi z entuzjazmem, rozpoczynając rozmowę, na którą wybrała nieprzypadkowy moment... Dzień wcześniej we wspólnocie Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety w Otwocku zakończyło się spotkanie z Maryją w kopii jasnogórskiego obrazu, tak ukochanego przez s. Zofię, przynoszącego pamięć i o domu rodzinnym, i o przywróceniu życia. „Śliczna, cudowna - jak żywa!” - ocenia z zachwytem s. Zofia. Odważnie i chętnie sięga w głąb wspomnień o swoim ponadosiemdziesięcioletnim życiu. Choć delikatnie zastrzega, że „pamięć już nie ta”, upływający czas wydaje się tylko wyostrzać detale obrazów przywołanych z przeszłości, a opowiedzianych piękną polszczyzną.
Odpowiedź na pytanie postawione na początku, najważniejsze w kontekście prawie 64 lat zakonnej posługi, poprzedza odniesieniem do dzieciństwa. Mimo wielu zawirowań i burz - sielskiego, pięknego, przepełnionego miłością, której w dużej rodzinie nie brakowało. S. Zofia urodziła się w połowie grudnia 1932 r. w Kukawkach, ale - jak mówi - rok ma „przepisany”. 7 stycznia 1933 r. to data chrztu Helenki w kościele parafialnym św. Jakuba Apostoła w Przesmykach, do którego dziecko przywieźli - mimo trzaskającego mrozu - tata i rodzice chrzestni.
- Wychowałam się w dużej rodzinie. Oprócz pięciorga swoich dzieci rodzice opiekowali się też dwoma chłopakami osieroconymi przez siostrę mamy i jej męża. Od początku ciągnęło mnie do innego życia - nie chodziłam na potańcówki we wsi. Nie nadawałam się też do pracy na roli, byłam zbyt słaba. Starsi bracia zawsze mówili: „Helenka, ty jesteś jak ździebełko” - wspomina.
- Kiedy miałam kilka lat, pewnej nocy coś mnie obudziło. Spałam z mamą w łóżku z wysokimi płotnicami [szczytkami - przyp.]. Patrzę, a od wiszącego na ścianie obrazu Serca Jezusowego bije światło. Bardzo mnie to zdziwiło i wystraszyło. Wstałam i schowałam się za tą płotnicą. Wyglądałam co chwilę, sprawdzając, czy jeszcze się świeci. Położyłam się, dopiero jak jasność zgasła - dodaje. Nie powiedziała o tym nikomu - chyba w poczuciu dotknięcia jakiejś tajemnicy. Refleksja nad tym, co chciał jej wówczas powiedzieć Pan Jezus, przyszła kilka ładnych lat później.
Był początek sierpnia 1939 r. - kilka dni do święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Sześcioletniej Helence powierzono opiekę nad stadkiem gęsi i indyków na łące za stodołą - nieopodal skubiącego trawę konia. Kiedy próbowała odgonić od niego niesforne ptactwo, koń zareagował momentalnie... Dziewczynka upadła kilka metrów dalej, na pień po ściętym drzewie, zalewając się krwią. - Mama, tknięta chyba jakimś przeczuciem, przybiegła na pastwisko. Zaczęła krzyczeć, że nie żyję. Bracia szybko przenieśli mnie na wóz, zaprzęgli konia i zawieźli do Siedlec. Ale w szpitalu doktor Hłasko [ordynator na chirurgii dr Feliks Hłasko - przyp. red.] powiedział krótko: „My trupów nie przyjmujemy” i kazał mnie ze szpitala zabierać. Mama jednak uparła się... Zostałam, a ona czuwała przy łóżku - s. Zofia mówi o sile matczynej nadziei, której nie sposób złamać. Przez trzy dni leżała nieprzytomna. 15 sierpnia z rana usłyszała głos mamy intonującej Litanię do Matki Bożej. Dołączyli do niej chorzy ze szpitalnej sali. Otworzyła oczy i zaczęłam powtarzać cicho: „módl się za nami”. „Helenka, znasz jakąś pieśń do Maryi?” - zapytała mama. „Nie płacz już, dziecino, choć cię pali ból. Maryja twą matką, pod płaszcz Jej się wtul. Bo Matka twa dla swych dzieci czułe serce ma” - wyrecytowałam słowa tak często śpiewanej w domu pieśni. Do dziś pamięta zaskoczenie lekarzy, którzy zbiegli się do sali, a potem radość we wsi, kiedy już zupełnie zdrowa wróciła do domu. „Ożyła” - powtarzali sąsiedzi.
- Mój tata jako młody chłopak nosił w sercu pragnienie poświęcenia się służbie Bogu. Ponieważ jego rodzice byli zamożni, a oprócz syna mieli tylko jedną córkę, kazali mu zostać na ojcowiźnie. „Ty musisz zając się ziemią. Postaraj się, żeby twój syn był księdzem” - radzili. Jeszcze zanim moim rodzicom urodziło się pierwsze dziecko, zawieźli do Częstochowy świecę utoczoną z wosku pochodzącego z własnej pasieki, ofiarując ją Matce Bożej z prośbą, by na świat przyszedł syn, którego będą mogli oddać Bogu - opowiada s. Zofia.
Tak też się stało. Najstarszego z dzieci, Jana, Marianna Barbara i Bronisław Kukawscy posłali do seminarium. Posługując jako proboszcz w Grębkowie, zajął się ziołolecznictwem. Sile Matki Bożej w częstochowskim obrazie przypisuje s. Zofia także bieg swego życia. - W 1939 r. w drodze do szpitala mama z bratem umyślili, że zawierzą mnie Matce Bożej Częstochowskiej, którą w moim domu otaczano zawsze wielkim nabożeństwem. Kiedy wyzdrowiałam, bardzo chciałam jechać do Częstochowy - tak jak mi obiecali. Ale z powodu wojennej zawieruchy było to niemożliwe - tłumaczy po latach. Już po wstąpieniu do Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety, Helena miała okazję spełnić wielkie marzenie - odwiedzając Jasną Górę w święto Niepokalanego Serca Maryi, 22 sierpnia. - Na klęczkach pytałam, czy Matka Boża, która przywróciła mi zdrowie i życie, mnie poznaje. Myśl, że Maryja to moja pierwsza mama, bo przywróciła mi życie, pozostała we mnie na zawsze. To Ona pozwoliła moim bliskim przetrwać wojnę: przeżyliśmy wszyscy, nikogo z rodziny Niemcy nie zabrali na roboty; ukrywaliśmy Żydów - nikt z tego grona nie zginął - wylicza dowody czułej opieki najlepszej z matek.
- Pewnego dnia rodzice zaczęli rozmowę o mojej przyszłości. „Małżeństwo nie jest ci pisane. Ty masz powołanie do zakonu”. Znali mnie. Mieli rację - podkreśla s. Zofia, wspominając swoje zamiłowanie do modlitwy - rozbudzone w domu, w którym każdy ranek wybrzmiewał Godzinkami. Kończyła w tym czasie siedleckie Liceum im. Królowej Jadwigi. Absolwenci, którzy pod koniec szkoły robili kurs pedagogiczny, a zaliczała się do nich również Helena, otrzymywali nakaz pracy w szkole. - Wybroniłam się jakoś przed tym zobowiązaniem. Napisałam podanie, że chcę studiować aktorstwo. A wstąpiłam do zakonu - konkretyzuje. Pytana o wybór zgromadzenia, stwierdza: to dzieło Opatrzności. - Mój brat ks. Jan od 1951 r. był proboszczem parafii w Grębkowie. Odwiedzając go, poznaliśmy obejmującego właśnie wikariat młodego księdza, który słysząc o moich planach wstąpienia do zakonu, polecił nam siostry elżbietanki, które prowadziły wówczas Szpital św. Antoniego przy ul. Goszczyńskiego w Warszawie. „Jak Helena tak kocha ludzi - niech idzie do nich” - poradził.
19 sierpnia 1952 r. pojechała z mamą do Warszawy na spotkanie z matką prowincjalną Ludwiką Opertowską, która kandydatkę do nowicjatu przyjęła bardzo serdecznie. Już 22 sierpnia Helena była w klasztorze. - Rozmodlenie, pobożność, miłość sióstr - wylicza z uwagą, że mimo tęsknoty za Kukawkami w nowym domu czuła się również bardzo dobrze. Kolejne lata przyniosły wrastanie w zakonną wspólnotę, przypieczętowane ślubami zakonnymi w 1954 r. Pracowała jako katechetka w Radzyminie, Brześciu Kujawskim i Warszawie. Po uzyskaniu dyplomu w Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie przez wiele lat posługiwała jako wychowawczyni w domu dziecka w Otwocku prowadzonym przez zgromadzenie. Jego przeznaczeniem stała się później opieka nad dziećmi z lekką niepełnosprawnością. - Pociągała mnie nauka, kochałam swoją pracę - mówi o zachwytach, jakie przynosiły i studia, i rola wychowawcy.
- Nie mam daru pięknej mowy. Nie potrafię nawracać czy przekonywać w rozmowie - zastrzega s. Zofia, pytana o wiersze, które z łatwością tworzy dla bliskich i te, którymi się modli. - Pierwszy napisałam na imieniny mojego szwagra Mariana, niesłychanie przedsiębiorczego człowieka. Do ułożenia wierszowanych życzeń namówiła mnie siostra. Wyszło pięknie, a ja złapałam wiatr w żagle, bo okazało się, że w ten sposób łatwiej mi wyrazić siebie. Wiersze łatwiej się czyta i człowiek tak się nie natrudzi jak przy prozie. - Na pogrzebie mojej siostry, zwracając się do zebranych, powiedziałam tylko tyle: „Proszę państwa, proszę zapamiętać, że najbardziej nam się starać trzeba o piękną kartę wstępu do nieba. Kto chce być prędko po śmierci w niebie, ten musi nawracać siebie, bo i młody, i stary, ma swoje przywary, tylko swoich nie widzi, a z drugiego szydzi. Trzeba się nawracać, by swój czyściec skracać” - przytacza krótkie, acz dobitne przemówienie, dodając, że takie wierszowane mądrości szybko wpadają w ucho słuchaczom i łatwiej zadomowiają się w ich sercach.
- A dla siebie wymyśliłam modlitwę ofiarowania - tłumaczy, dzieląc się tym dobrym słowem: „Gdy odejdziesz z tej biednej ziemi, przyjdzie po ciebie kochający Bóg Ojciec z Matką Najświętszą i ze świętymi. Bo osoba na służbie Bożej wypracowana jest przez całe niebo ogromnie umiłowana. Z krzyża cierpiącego Jezusa niech czerpie moc i siłę twoje ciało i dusza...”.
Pytana o ten etap, który w jej sercu zajmuje najwięcej miejsca, odpowiada z łagodnością właściwą ludziom mądrym: - Każdy jego moment potrafił mnie zachwycić.
Monika Lipińska
Echo Katolickie 10/2018
opr. ab/ab