O cudach opowiada autorka książki pt. „Widziałam cuda” Elżbieta Ruman
Rozmowa z Elżbietą Ruman, dziennikarką, publicystką, autorką programu telewizyjnego „My Wy Oni”, nowego cyklu pokazującego piękno Polski „Ukryte Skarby” oraz książek, m.in. „Dotyk Nieba”, „Główna rola w teatrze życia”, „Miasto marzeń” i najnowszej „Widziałam cuda”.
„Widziałam cuda” to nie pierwsza Pani książka. Skąd inspiracja do jej napisania?
Cuda przychodzą do mnie same od dzieciństwa. Już wtedy zachwyciłam się Lourdes i opowieścią o małej dziewczynce Bernadetcie Soubirous, której ukazała się Matka Boża. Także później, w kolejnych etapach mojego życia te cuda gdzieś wokół mnie były. W pewnym momencie stwierdziłam, że muszę je spisywać.
Przychodzą same?
Tak, same. Kiedyś pojechałam do Wilamowic, żeby robić program „My Wy Oni” o niezwykłej historii cudu przez pośrednictwo bp. Józefa Bilczewskiego. To historia siedmioletniego Marcina, który - w wyniku wybuchu - miał spaloną twarz i oczy. Dzięki wstawiennictwu biskupa oraz modlitwie całej parafii w ciągu czterech dni chłopiec odzyskał twarz. Wydarzenie zostało uznane przez Kościół za cud. Kiedy kończyłam robić ten program, proboszcz tamtejszej parafii zapytał, czy wiem, że niedaleko, w miasteczku Kęty, miała miejsce równie niesamowita historia. I tak poznałam małą Paulinkę, która zachorowała na nowotwór kości. Stan był na tyle poważny, że groziła jej amputacja nóżki. Modlił się za nią Jan Paweł II w ostatnich miesiącach swojego życia i okazało się, tuż przed operacją ratującą życie, że w jej organizmie nie ma komórek nowotworowych. Właśnie tak te cudowne historie i ci cudownie uzdrowieni ludzie po prostu pojawiają się w moim życiu...
...a Pani ich nie pozostawia bez odpowiedzi. Czy któraś szczególnie wpłynęła na Pani życie?
Każda z tych historii jest inna, choć każda niezwykła i mocna. Czekałam na cud kanonizacyjny Jana Pawła II i kiedy dowiedziałam się od znajomych z Meksyku, że „coś” wydarzyło się na Kostaryce, to - jeszcze zanim pojawiły się oficjalne wiadomości - próbowałam zweryfikować te doniesienia. Poleciałam do San Jose, by porozmawiać z kobietą uzdrowioną za wstawiennictwem Papieża Polaka. To była niezwykła wyprawa, która pozostała mi w pamięci i sercu. I nie tylko z powodu osoby i historii Floribeth Mora Diaz, ale również z tego względu, że drugiego dnia pobytu okradziono nas z wszystkiego, łącznie z kamerą.
Czasem nie jest łatwo dotrzeć do cudów, ale zawsze „po” mam przekonanie, że było warto. A kiedy już opiszę daną historię, pojawiają się kolejne osoby, kolejne ślady innej rzeczywistości i to jest fascynujące.
Jakie to uczucie rozmawiać z ludźmi, którzy są „chodzącymi dowodami” czyjejś świętości?
Uczucia są różne. Może to zaskakujące, ale nie zawsze osoby, w których życiu wydarzył się cud, są głęboko wierzące czy praktykujące. Bardzo często jest to dla mnie zaskoczeniem, że pytają: „ale dlaczego ja?”, wciąż nie rozumiejąc tego, co się wydarzyło. Często jednak życie tych osób się zmienia. Tak jak w przypadku kilkukrotnego mistrza Polski we wspinaczce skałkowej Andrzeja Mecherzyńskiego-Wiktora, którego uzdrowienie zostało uznane za cud za wstawiennictwem matki Celiny Chludzińskiej-Borzęckiej, założycielki sióstr zmartwychwstanek. Po wypadku jego stan był wegetatywny, lekarze kazali rodzicom spodziewać się już tylko śmierci syna. I nagle, dziewiątego dnia nowenny w intencji jego zdrowia, on wstaje i wychodzi z oddziału intensywnej terapii do domu - ku zaskoczeniu lekarzy, którzy nie dawali mu żadnych szans. Kiedy z nim rozmawiałam, powiedział, że właściwie nie chciałby o tym mówić, bo nic nie pamięta. Jednak trzy lata później, kiedy podczas Mszy beatyfikacyjnej w Rzymie w procesji z darami Andrzej niósł relikwie matki Borzęckiej, zaczęła do niego docierać wielkość tego wydarzenia. Wtedy zaczął rozumieć, że dotknął innej rzeczywistości. Dla mnie spotkania z tymi osobami to właśnie szukanie dotyku innej rzeczywistości. Fascynuje mnie dotyk nieba - czy zostawia ślady w życiu tych ludzi, czy dodaje im więcej tej nieskończoności, czy mają większą iskrę wiecznego życia niż wszyscy ochrzczeni. To są niezwykłe kwestie, które stale próbuję zgłębiać.
Czy oglądanie tych cudów wpłynęło na Pani postrzeganie rzeczywistości?
Ciągle wpływa. Jednak nie było to nagłe „bum”, bo od dzieciństwa byłam związana z Kościołem i chrześcijaństwo mnie fascynowało. Do tego stopnia, że jako dorosła osoba wybrałam studia teologiczne, ponieważ uważałam, że to jest najciekawsze, co można studiować. To jest takie wzajemne przyciąganie i przenikanie. Jako dziennikarz zajmuję się wieloma różnymi wydarzeniami, tematami, ale ta ścieżka cudów, przez którą idę, jest dla mnie najbardziej fascynująca. Te kwestie są niezwykle interesujące, również od strony ludzkiego poznania.
Który święty lub błogosławiony najmocniej wpisał się w Pani życie?
Może nie będę oryginalna, bo dotyczy to tysięcy ludzi na całym świecie, ale z pewnością jest to Jan Paweł II - jego obecność w moim życiu i to, że miałam okazję być blisko niego, pokazywać w programach telewizyjnych wydarzenia z jego udziałem. Dzięki temu miałam okazję wzrastać w swojej chrześcijańskiej drodze. Zawsze starałam się też go przyciągać, bo być blisko ludzi świętych to coś niezwykle cennego. A świadomość tego, że Jan Paweł II jest święty, towarzyszyła mi już za jego życia. Podczas jednej z wizyt w Polsce, w trakcie spotkania z duchowieństwem w katedrze św. Jana w Warszawie, byłam jedną z nielicznych osób świeckich tam obecnych. Wzięłam moją niespełna trzyletnią córkę na ręce, mając nadzieję, że to „przyciągnie” papieża. I oczywiście się udało. Jak tylko nas zobaczył, podszedł do nas, pobłogosławił, dał różańce.
Równie mocna jest Pani fascynacja św. Hildegardą...
Tak, to znowu efekt cudu. Moje pasjonowanie się cudami jest znane wśród bliskich mi przyjaciół i znajomych, stąd dzwonią do mnie z takimi historiami. Od przyjaciółki z Wrocławia dowiedziałam się o przyjacielu jej rodziny, cudownie uzdrowionym ojcu duchownym wrocławskiego seminarium, duszpasterzu akademickim. A cud miał się wydarzyć za sprawą średniowiecznej benedyktynki Hildegardy z Bingen. Zafascynowało mnie, jak osoba, która żyła tysiąc lat temu, mogła dziś kogoś uzdrowić? U ks. Marka zdiagnozowano nowotwór trzustki z przerzutami. Jednak po kilku miesiącach kuracji według zapisków św. Hildegardy ksiądz wyzdrowiał, nie miał guzów, przerzutów, komórek nowotworowych. Pojechałam, zrobiłam program i przepadłam. To wszystko było tak przekonujące, tak spójne z moją chrześcijańską wizją stworzenia, że zaczęłam się zagłębiać w szczegóły. Ta fascynacja pozostała, skłoniła mnie do podjęcia studiów w Niemczech i stworzenia Centrum św. Hildegardy w Józefowie. Tak powstało miejsce, gdzie znaleźć można wszystko, co pozostawiła nam ta święta.
Książkę „Widziałam cuda” kończy długa rozmowa z Małgorzatą Kożuchowską, która niejednokrotnie była krytykowana za publiczne przyznawanie się do swojej wiary. Jak to jest być „wierzącym praktykującym” w świecie mediów?
Nie jest trudno, ale też nie jest łatwo. Patrząc na Małgosię i rozmawiając z nią o tym, wiem, że niektóre role ją omijają, pewne środowiska nie chcą jej zauważać. Są osoby, które skreślają ją jako aktorkę z tego powodu, że jasno - choć bez ostentacji - mówi o swojej wierze. Ale są też takie osoby, które przyciąga. Z naszej rozmowy można dowiedzieć się np. o słuchaniu homilii papieskich, kiedy miała próby w teatrze. A przecież dla aktora świętością są próby... A ona stawiała radio i podczas przerw słuchała słów papieża, a z nią... pozostali aktorzy! Ona wie, co jest ważniejsze niż praca zawodowa.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 38/2018
opr. ab/ab