Filozofia białej flagi

Dialog jest wpisany w logikę Ewangelii. Jezus nie odrzucał nikogo. Rzecz w tym, by dialog nie stał się w którymś momencie filozofią białej flagi wywieszanej coraz częściej dla „świętego spokoju”.

Dialog jest mocno wpisany w Ewangelię. Jezus nie bał się wchodzić w relacje z grzesznikami, kolaborantami, prostytutkami. Ale robił też coś, co nam dziś umyka: oddzielał człowieka od grzechu. Rzecz w tym, by dialog nie stał się w którymś momencie filozofią białej flagi. Wywieszanej coraz częściej dla „świętego” spokoju.

W powieściach, filmach niekiedy mamy do czynienia z próbami wykreowania tzw. alternatywnej rzeczywistości. Autorzy, scenarzyści, a bywa, że również i poważni naukowcy zastanawiają się, co by było gdyby... np. wojna nie skończyła się w 1945 r.? Albo gdyby w ogóle nie wybuchła? Jak wyglądałaby dziś Polska, gdybyśmy przyjęli i zrealizowali plan Marshalla? Albo czy gdyby dziś pojawił się św. Paweł, założyłby własną telewizję, ewangelizował przez media itd.? Wyobraźnia podsuwa najrozmaitsze odpowiedzi - jedne całkiem realne, prowokujące do refleksji, inne szalone.

Co by było, gdyby Jan Chrzciciel - rówieśnik Pana Jezusa, ewangeliczny radykał, którego będziemy wspominali w najbliższą niedzielę - żył w naszych czasach? Co powiedziałby na przykład, znajdując się w analogicznej sytuacji jak wtedy, przed Herodem, który „podebrał” (kto bogatemu zabroni?) swojemu bratu żonę Herodiadę (por. Mt 14,3-4)? Czy jasno nazwałby rzecz po imieniu, czy może uznałby, że zaistniała sytuacja to jednak prywatna sprawa króla, że nic mu do tego (nie może wtrącać się do polityki), że mamy XXI w. (gdzie każdy ma prawo do szczęścia), a tak w ogóle, to przecież „w związkach niesakramentalnych też jest łaska”, więc o co takie wielkie „halo”?!

Jak się cała historia skończyła, doskonale wiemy. Za swoją odwagę, wskutek kobiecej intrygi, skrócono go o głowę. Mógł wybrać inaczej - postawić na „święty” spokój, wybrać kompromis, zastosować prawo wyjątku, wszak „Herod [...] czuł lęk przed Janem, znając go jako męża prawego i świętego, i brał go w obronę. Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał” (Mk 6,20).

Co zmieniło się od tamtych czasów?

Dla „świętego” spokoju

O. Arnold od kilku lat mieszka w Szwajcarii. Studiuje na uniwersytecie, przygotowuje rozprawę doktorską, pomaga w jednaj z parafii. Czym się różni tamtejsze duszpasterstwo od polskiego? - Jest inne - tłumaczył mi niedawno. - Nie tyle z powodu doktryny, tradycji liturgicznej, bo przecież odprawia się Msze św., udziela sakramentów, naucza katechizmu, co raczej sposobu głoszenia Ewangelii. Tam rządzi rada parafialna. Ona decyduje też, o czym wolno, a czego „nie wypada” wspominać na kazaniach, co nazywać grzechem, a jakich tematów lepiej nie ruszać. I tak rzeczywiście się dzieje. Stąd dla „świętego” spokoju na ambonie nie mówi się o nierozerwalności małżeństwa, antykoncepcji, grzechu, piekle, szatanie itp. Tak ponoć jest lepiej. I stresu mniej. I podatki na Kościół ludzie chętniej płacą... Proste?

To problem nie tylko Szwajcarii, ale też innych krajów. Najdalej chyba zabrnął Kościół w Niemczech. Ludzie niekiedy pytają: - Jak to jest, proszę księdza? Dlaczego coś po wschodniej stronie Odry jest uznawane za grzech, a po zachodniej już nie? Jak rozumieć niektóre (zazwyczaj spontaniczne) wypowiedzi papieża Franciszka, które niejednokrotnie są tak „zakręcone”, iż każdy, od lewa do prawa, interpretuje je na swoją korzyść, wyciągając przy tym sprzeczne wnioski?

Problem zaczyna dotykać także nas. Ożywioną dyskusję (która zresztą trwa do tej pory) wywołał kościelny pogrzeb znanego ginekologa prof. Romulada Dębskiego. Owszem, miłosierdzie Boże nie ma granic i nie nam go sądzić. Nie wiemy, jak wyglądały ostatnie momenty jego życia. Wiemy, ile dobrego zrobił dla setek kobiet, ile przyjął porodów - także tych, których prowadzenia nikt inny się nie podjął. Ale również był zwolennikiem aborcji. Publicznie o tym mówił  - bywało, że w sposób ostry, bezpardonowy, gdy zapraszano go do studia telewizyjnego w kontekście medialnego linczu wykonywanego na prof. Bogdanie Chazanie. „Władze” archidiecezji warszawskiej nie widziały problemu, gdy ustami swojego rzecznika wyraziły stanowisko, iż są - używając słów klasyka - „za”, a nawet przeciw. Wszystko pięknie, zgrabnie opakowane w słowa. - Czyli że kanon 1398 Kodeksu Prawa Kanonicznego obowiązuje maluczkich, ale już wielkich tego świata nie dotyczy? - pytają ludzie. Nie pamiętam wypowiedzi ultrapobożnej prezydent Warszawy pani Hanny Gronkiewicz-Waltz, podobnie jak „władz” archidiecezji, by któreś z nich stanęło w obronie przywołanego wyżej prof. Chazana. Pamiętam natomiast peany na cześć odchodzącej w glorii ex prezydent stolicy. Jakby niezliczone „przewałki”, szwindle towarzyszące reprywatyzacji, kontrowersyjne moralnie decyzje nigdy nie miały miejsca. To nie służy Kościołowi.

Coś poszło nie tak

Problem w tym, że ludzie - patrząc na to - gubią się. Powszechne jest dziś np. przekonanie, że „jak nam nie wyjdzie” w małżeństwie, weźmiemy „rozwód kościelny”. Bo przecież „małżeństwo można unieważnić”. Faktem jest, że kanony 1095-1107 Kodeksu Prawa Kanonicznego, zawierające kryteria określające nieważności zgody małżeńskiej, to tak naprawdę worek, do którego wrzucić można wszystko. Zawodowi prawnicy, biegli w prawie kościelnym, wiedzą, jak ubrać w słowa zeznania, by zainteresowane osoby mogły stosowny wyrok otrzymać. A prawda? Kto by się nią przejmował. Owszem, prawo jest dla ludzi. Skoro takie jest, trzeba z niego korzystać. Ale... Chyba coś poszło nie tak.

Niestety, tendencje obecne na zachodzie Europy, by Kościół zapędzić do kąta i odebrać mu głos, są coraz bardziej widoczne i u nas. Nie ma co do tego wątpliwości, że mamy do czynienia z wojną totalną. Na szali leżą zasady, które do tej pory stanowiły zrąb nowożytnej cywilizacji. Polska, póki co, jest już tak naprawdę jedyną przeszkodą w drodze ku „nowemu, lepszemu światu”, stąd bierze się potężny impet wszelkich żywiołów ku niej skierowany. Straszakiem - i bacikiem na niepokornych - są dziś liberalne media. Politycy, hierarchowie w zdecydowanej większości boją się ich jak ognia. Stąd lawirowanie, wielosłowie. Oficjalne wypowiedzi są tak niejasne i zawiłe, że zasadniczo niezrozumiałe dla przeciętnego Kowalskiego. Dylematów przybywa. A światłocień ma to do siebie, że zamazują się w nim kontury. Prawda zostaje rozmieniona na drobne, staje się detaliczna i sklepikarska - całe rzesze „autorytetów” starają się mocno, by podmienić znaczenia słów, otwierać kolejne furtki, łamać tabu.

Dzieje się tak w skali makro, całego społeczeństwa, ale też na poziomie bardzo lokalnym. Pokusa nieświętego „świętego” spokoju zaczyna dotykać „szeregowców”. Dominuje przekonanie, że kto się wychyli za mocno, spróbuje robić coś więcej niż ogół, dostanie po łbie. Bo też zawsze znajdą się oponenci, niezadowoleni, którzy poskarżą się komu trzeba, zastraszą. Więc po co się narażać? W praktyce materializuje się stara wojskowa zasada: „przełożonych słuchaj, kuferek zamykaj, swoje se myśl”. Dokąd zajdziemy tą drogą?...

Tak, ale...

Oczywistą rzeczą jest konieczność dialogu ze światem - postulat ten wynika wprost z dokumentów Soboru Watykańskiego II. Sama Ewangelia również go zawiera. Przecież Jezus nie bał się wchodzić w relacje z grzesznikami, kolaborantami, prostytutkami. Ale robił też coś, co nam dziś umyka: oddzielał człowieka od grzechu. Pokazywał wartość człowieczeństwa, Bożego synostwa, ale też bez ogródek nazywał szpetotę grzechu, fałszu, fasadowości religii wypranej z tego, co najważniejsze: miłości do Boga i człowieka.

Problem w tym, by dialog nie stał się w którymś momencie filozofią białej flagi. Wywieszaną coraz częściej dla „świętego” spokoju.

Rzeczywistość zmienia się w tempie niespotykanym dotąd w dziejach. Stąd konieczna jest szybkość działania, uważność Kościoła w towarzyszeniu człowiekowi, otwartość. Potrzeba nam dziś mężnych pasterzy - przywódców na miarę sługi Bożego kard. Stefana Wyszyńskiego, którzy nie będą bali się wrogich ataków, nie dadzą się wciągać w jałowe spory i nie podejmą narzucanych siłą lewackich narracji. Jasności przekazu i radykalizmu „non possumus” - nawet jeśli miałoby to kosztować utratę „strefy światłocienia”.

Św. Jan Chrzciciel oddał życie za prawdę. Podobnie jak Jezus. Im częściej będziemy o tym myśleć, stawiać jasne wymagania, prościej wprowadzać w życie Ewangelię, wypływać na głębię - jak prosił o to św. Jan Paweł II, wprowadzając świat w nowe milenium - przetrwamy. Inaczej z Kościołem w Polsce stanie się to, co stało się na zachodzie Europy.

Ks. Paweł Siedlanowski
Echo Katolickie 2/2019

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama