Choroba przypomina drogę - im trudniejsza, tym większe wyzwanie. Jak radzić sobie z krzyżem choroby?
Z ks. Tomaszem Wakułą, kapelanem Mazowieckiego Szpitala Wojewódzki im. św. Jana Pawła II w Siedlcach, rozmawia Monika Lipińska.
W jaki sposób został Ksiądz kapelanem w szpitalu?
Będąc wikariuszem, otrzymałem taką propozycję przez telefon i od razu się zgodziłem. Po dziewięciu latach posługi wiem, że był to palec Boży i że Pan Bóg ma miłosierdzie dla grzeszników, także dla mnie. Nie jest to bynajmniej kokieteria - zyskuję na tej pracy. Twierdzenie, że kontakt z chorymi przewartościowuje życie człowieka, może i brzmi jak slogan, ale jest prawdziwe. Zmieniają się priorytety. Zaczynamy inaczej patrzeć na siebie, na problemy swoje i innych.
Być miłosiernym. Co to oznacza?
Umieć rozdawać to, co się ma, bo życie mija szybko, a ludzi potrzebujących jest wielu. Wcale nie chodzi o pieniądze - to jest banał. Niestety, dzisiaj nikt nie ma czasu i odkłada wiele rzeczy na później.
Choroba pozwala się zatrzymać?
Na pewno weryfikuje to, czym się w życiu kierujemy. Ale też spowalnia człowieka - tyle że nie wtedy, kiedy on tego chce albo kiedy zaplanuje „urlop” od życia na wysokich obrotach. Ale czasami jest za późno na refleksję i na jakiekolwiek zmiany. Pamiętam przypadek, gdy na OIOM trafił mężczyzna po trzydziestce - pod krawatem, dwie komórki, laptop… Jechał na drugi koniec Polski w interesach i po drodze zasłabł. Powtarzał tylko: ja muszę zdążyć. Nie spodziewał się choroby, a tym bardziej śmierci.
Nawet w najbardziej wierzącej osobie jest lęk przed śmiercią.
Nikt nie jest na nią przygotowany w stu procentach. Ale często ludzie mają przeczucie, że nadchodzi. Słyszałem od znajomego kapelana o przypadku starszej pani, która poprosiła go o spowiedź. Obiecał, że przyjdzie później. Nie pozwoliła mu odejść od łóżka. Ksiądz się zdziwił, bo nie była obłożnie chora, ale siadł i ją wyspowiadał. Była mu bardzo wdzięczna. Jeszcze przed obiadem zmarła. Wiedziała, że umrze i musi się do tego dobrze przygotować. Taka wiara imponuje nawet księdzu.
„Dlaczego to na mnie spadł taki krzyż…” - zdarza się słyszeć w szpitalu takie słowa?
Tak. Ale nikt nie zna odpowiedzi na takie pytania. Pan Bóg nikogo nie karze chorobą, ale dopuszcza ją. Taka tajemnica krzyża... Trzeba mieć świadomość, że cierpienie to nie jest żaden koniec, ale droga. Dobrze jest krzyż pokonać dzięki łasce Chrystusa. Ale do tego potrzebna jest pokora. W szpitalu widać jak pod mikroskopem, co naprawdę siedzi w człowieku. Często na pierwszy rzut oka nie spodziewalibyśmy się po osobie złożonej chorobą, jak wielką ma wiarę, jaką moc ducha. I odwrotnie - jak bardzo ktoś jest słaby i jak walczy ze wszystkim, co się z nią wiąże: z lekarzami, z personelem, księdzem...
Jak zatem radzić sobie z krzyżem choroby?
Wystarczy trzymać się słów Chrystusa: „jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie”. Choroba przypomina drogę - im trudniejsza, tym większe wyzwanie. Jeśli jest wyzwanie, jest i łaska - trzeba na to patrzeć właśnie w takim kluczu. Tak też patrzę na krzyż: nie jest on przeciwko nam, choć duch tego świata za wszelką cenę stara się tego dowieść. Kiedy kogoś dopada wielkie cierpienie, choroba, mówię: zrób krok do tyłu, żeby mieć lepszą perspektywę, weź głęboki oddech, zastanów się, co z tym zrobić. Pomódl się - Bóg nad wszystkim czuwa. Uczy nas też mądrości i siły.
Bywa, że dopada Księdza poczucie bezradności?
To sytuacje, gdy proponuję stojącej na progu śmierci osobie spowiedź, a spotykam się z odmową. Nie chce skorzystać z sakramentów. Nie pomagają błagania bliskich. Rodzina z kolei zwraca się z tym do mnie: niech ksiądz coś zrobi! Robię, co mogę. Modlę się za tego człowieka. Nieustannie proszę też o modlitwę innych i nie jest to zdawkowe. Chodzi o to, żeby dotarła do tej osoby łaska Chrystusa, bo - jak mówił Jezus - Ojciec wie. Wierzę w moc łaski Chrystusa, nie w słowa, które wypowiadamy, czy kolana, które bolą. Źródło jest zawsze jedno.
Jak wygląda dzień pracy kapelana?
Moja codzienność to czuwanie. Szpital to nie jest parafia, gdzie wszystko trzeba robić z zegarkiem w ręku. Jestem pod telefonem. Kiedy dzwoni - czy to piątek, czy świątek, południe czy północ - wsiadam na rower, bo tak najszybciej tam dotrę, i jadę. Namaszczam, spowiadam, spotykam się z rodzinami. Nie ma takiej sytuacji, że nie chce mi się iść do pracy. Mogę być chory albo zmęczony, ale nie aż tak, żeby nie wyspowiadać potrzebującego czy nie namaścić.
Czego od kapelana oczekują ludzie u schyłku życia?
W takich sytuacjach nie potrzeba wielkiej mądrości ani dobrych rad. Nie zmieni się biegu rzeczy. Czasami wystarczy, jak mówił papież Franciszek, zwykłe życzliwe „dzień dobry” i „do widzenia”. Aby płynęło z serca. Kiedyś na onkologii umierał starszy pan. Udzielając sakramentu namaszczenia, potrzymałem go za rękę. Umierał z uśmiechem na ustach, przy płaczu rodziny. Liczy się więc wiara i obecność. Kiedy matka rodzi dziecko, jest ono bezpieczne. Stary człowiek, który czasami jest już dzieckiem, bo tak wygląda starość, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa i bliskości.
Ma Ksiądz na co dzień tę świadomość, że pełni posługę miłosierdzia?
To nie jest tak, że miłosierdzie włącza się we mnie w momencie, gdy przekraczam próg szpitala, tj. przychodzę do pracy. Wynika ono z mojej relacji z Jezusem i mojej wiary. Staram się po prostu wczuwać w ludzkie przeżycia. A przekaz łaski następuje na różnych poziomach - wcale nie muszę o nim wiedzieć, widzieć, sprawdzać, być zadowolonym albo nie. Poza tym zależy on nie tylko ode mnie. To dzięki modlitwie Kościoła ludzie walczą ze sobą, nawracają się, nierzadko proszą o spowiedź z całego życia. Ja staram się do każdego chorego podchodzić tak samo. A w szpitalu są wszyscy, z prawa i lewa, niewierzący i katolicy. A zdarza się, że osoba deklarująca się jako wierząca chlasta różańcem - mówiąc kolokwialnie - wszystkich po kolei. Cóż, taka jest choroba.
Jednak jest to misja…
Łaska Chrystusa działa w nas i przez nas. Jeżeli jesteśmy pojednani z Bogiem, ufamy w Boże miłosierdzie, będziemy Jego narzędziami. Bóg kogo chce, tego posyła. Śmieję się, że i osła pośle, i kamień będzie mówił…
Zastanawia mnie, jak kapelan „mieści się” w procedurach medycznych?
Jeśli chodzi o ludzi, to życzyłbym każdemu takiej atmosfery w pracy. Każdego dnia patrzę na lekarzy, na pielęgniarki - i podziwiam. Nie pijemy kawy, bo nie ma na to czasu. Ale ciągle się spotykamy: na Mszy św. w kaplicy szpitalnej, przy łóżku chorego, jeździmy też razem na pielgrzymki. Oczywiście to są tylko ludzie - pracujący często w nerwach, podlegający procedurom, których jest bardzo dużo. Przez dziewięć lat pracy nie spotkałem się ze strony szpitala z jakąkolwiek nieżyczliwością. Nie przypominam też sobie sytuacji, żeby ktoś obruszył się, że np. podchodzę do łóżka ciężko chorego pacjenta.
Jak się napatrzy Ksiądz na ludzką biedę, nie ma Ksiądz dość?
Trzeba dozować sobie to, co oferuje świat i znaleźć czas na regenerację sił. Człowiek bez głębszego oddechu na dłuższą metę nie da rady. Mój sposób to sport, od jakiegoś czasu bardziej intensywny - triathlon, wspinaczki górskie. Aktywność fizyczna, zdrowa rywalizacja - to naprawdę oczyszcza. Przy okazji poznaje się fajnych ludzi.
Od siedmiu lat, od poniedziałku do czwartku, to właśnie głos Księdza słyszą słuchacze transmitowanej przez Katolickie Radio Podlasie Mszy św. o 6.00. Jak ta forma duszpasterstwa współgra z posługą kapelana?
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje… To rozpoczynanie Mszą św. ustawia cały mój dzień. Trzeba wstać wcześnie, coś powiedzieć, zmieścić się w czasie. Dla mnie to dobry rytm. Mam świadomość, że idzie to w świat. Odzywają się moi znajomi mieszkający we Włoszech: „słyszeliśmy!”. Słuchają moje siostry i to dla nich powód do radości. „Znamy księdza” - słyszę, jeżdżąc na rekolekcje. A ostatnio ktoś mi przesłał na płycie wszystkie nauki, jakie wygłosiłem w czasie tych Mszy.
Czym się Ksiądz inspiruje w tej posłudze słowa?
Niczym specjalnie. W końcu mówię także do siebie, i to słychać. Gdy jestem z siebie niezadowolony, powtarzam, że trzeba się nawracać. Wymagać od siebie. Nie ustawiać się tylko w grupie widzów Ewangelii, ale odnajdywać siebie i w uczniu, i w płaczących kobietach, w tym, który zdradził. Przemawiają też zapewne przeze mnie życiowe doświadczenia.
Które z nich w sposób szczególny zaważyło na życiu Księdza?
Myślę, że śmierć mamy tuż przed moją maturą. Wydaje mi się, że to doświadczenie, które na początku było tylko i wyłącznie źródłem bólu, nauczyło mnie patrzeć z troską na innych. Także tego, że Bóg nieustannie nas prowadzi, nawet jeśli wydaje nam się, że pozostawił nas samym sobie. Od drugiego roku życia modliłem się o to, żeby być księdzem - tak mnie uczyła babcia. Wszystko szło w Bożym rytmie: do liceum dojeżdżałem do Włodawy, każdy dzień rozpoczynałem Mszą w kościele św. Ludwika. Kiedy umarła mama, zbuntowałem się. Powiedziałem: „księdzem nie zostanę” i zaplanowałem inną przyszłość: studia, wyjazd do USA. Ale Bóg czuwał. Dwa lata później wstąpiłem do seminarium. Z perspektywy czasu widzimy, jak bardzo kształtuje nas wszystko to, co nas spotyka, przede wszystkim dom. Wzrastanie z kilkorgiem rodzeństwa nauczyło mnie otwartości i służby. Wychowywałem się w otulinie Poleskiego Parku Narodowego na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim. Za oknem był las, jezioro - można powiedzieć, że zawsze mieliśmy wakacje. Stąd moja miłość do przyrody. Za to wszystko Bogu dzisiaj dziękuję.
A ja dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 17/2019
opr. ab/ab