Przecież mieli dobre intencje, jechali do Medjugorie. Może wiele godzin wcześniej modlili się. Dlaczego Matka Boża nie zachowała ich od nieszczęścia? Gdzie był Pan Bóg? Te i inne pytania pojawiają się w naszych rozmowach. Zasiewają wątpliwości, budzą żal.
Nie pierwsza to próba, której dane nam było doświadczyć. 1 lipca 2002 r. autobus wiozący pielgrzymów do Medjugorie rozbił się w miejscowości Balatonszentgyörgy na Węgrzech. W wypadku zginęło 20 osób, a 31 zostało rannych - wiele ofiar pochodziło z naszej diecezji, m.in. ks. Jerzy Górski - proboszcz parafii św. Józefa Siedlcach. Podobną traumę przeżywaliśmy 15 lat temu - 22 lipca 2007 r. autokar wiozący pielgrzymów z sanktuarium Matki Boskiej w La Salette w miejscowości Vizille, na południe od Grenoble, wpadł w przepaść, a następnie stanął w płomieniach. Zginęło 26 osób. Komentatorzy (świeccy, duchowni) w studiach telewizyjnych próbowali tłumaczyć wydarzenie, realizatorzy spinali krótkie relacje w pętle filmowe, które bez przerwy pokazywały te same obrazy. Wszystko przypominało dreptanie w miejscu.
Pytania bez odpowiedzi
Podobnie jest i dzisiaj. Może czas jest inny - nie pamiętam, by kilkanaście lat temu na portalach internetowych i facebooku było tyle hejtu, wulgarności, nienawiści wylewanej na pielgrzymów, oskarżeń o fanatyzm uczestników i organizatorów wyjazdu, księży i biskupów, którzy rzekomo „posyłają ludzi na śmierć” itp. Tu widać zdecydowany „postęp” laicyzującej się rzeczywistości. Wpisy prof. Jana Hartmana, komentarze na portalach informacyjnych pod kolejnymi relacjami z chorwackich szpitali, informacjami o ofiarach i ich cierpieniu, nie tylko nie mieszczą się w granicach uznanych, cywilizacyjnych norm społecznych, kodeksie elementarnych zasad kultury, ale wiele z nich przekroczyło granice bluźnierstwa - mówią wręcz o jakimś pozostawaniu w demonicznym owładnięciu myślenia i działania. Świadczą o kompletnym niezrozumieniu ludzkiej tragedii, niezdolności do empatii, totalnym zaburzeniu zdolności oceny rzeczywistości. Przerażają. Budzą niepokój i litość.
Ludzie stojący „na progu” swojej przynależności do Kościoła mówią przez zaciśnięte zęby: „Gdyby Bóg istniał, to takie rzeczy by się nie działy”. I często odchodzą. Po co im słaby Bóg? Nie takiego szukają.
Tragedia budzi też wiele pytań w ludziach wierzących. Bez złości i oskarżeń, bez buntu, raczej w kontekście żalu, smutku, nieumiejętności wytłumaczenia - w kategoriach Bożej opatrzności - tego wszystkiego, co się stało. Wiara, ze swej natury, ma wpisane w siebie obietnice bezpieczeństwa. Pielgrzymi na pewno modlili się o szczęśliwą podróż - pewni, że zostaną wysłuchani, ufni wobec słów Jezusa: „Proście, a będzie wam dane” (Mt 7,7); „Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie” (por. Mt 6, 25-34).
Tak bardzo chcieli żyć - jechali po to, by modlić się o piękne życie dla siebie, dla swoich bliskich.
To właśnie poczucie bezpieczeństwa - ich w sensie fizycznym i naszego - zostało zaburzone.
Słowa, słowa…
Lubimy mieć blisko siebie świat poukładany, racjonalnie „ogarnięty”, sensownie wytłumaczony... Mamy dziś mnóstwo fachowców od układania rzeczywistości we wszystkich jej aspektach: służby porządkowe zajmujące się egzekwowaniem prawa, pilnowaniem ładu publicznego; wojsko, które strzeże naszych granic dzień i noc; mamy psychologów i psychiatrów od prostowania potrzaskanego, ludzkiego psyche; mamy fachowców od ludzkiego ducha, relacji z Bogiem.
W sieci jest mnóstwo tekstów z zakresu duchowości, teologii życia wewnętrznego próbujących „roztłumaczać” fakt istnienia zła i cierpienia na świecie, usprawiedliwiać Pana Boga (ba, jest nawet nauka w obrębie teologii zwana teodyceą, tym się literalnie zajmująca), pomagać szukać odpowiedzi na pytanie: „dlaczego?”. Wystarczy wpisać w Google kilka słów kluczy, by się o tym przekonać. Znajdziecie Państwo mnóstwo rozważań na temat woli Bożej, ludzkiej wolności, jaką Stwórca wkomponował w stworzenie, dywagacji o odpowiedzialności za swoje życie. Autorzy piszą o „stosownym czasie” przejścia z tego świata do wieczności - najlepszym z możliwych (bo na pewno, gdy umierali w roztrzaskanym autokarze, byli po spowiedzi, wiedzieli, po co jadą), o marności i względności ziemskiego życia itp., obficie krasząc je biblijnymi cytatami. O tym, że Pan Bóg z największego zła może wyprowadzić dobro…
To wszystko prawda. Wiele razy sam o tym pisałem - także na łamach „Echa”. Setki razy przez ponad 20 lat istnienia grupy wsparcia „Dzieci Światła” zdarzało mi się o tym rozmawiać z rodzicami w żałobie po śmierci dziecka, stawać oko w oko z matką, ojcem, którzy usłyszeli miażdżącą na proch ich marzenia diagnozę o nieuleczalnej chorobie syna czy córki, o konieczności podjęcia opieki hospicyjnej, spędzania miesięcy w szpitalnej sali.
Czy okrągłe zdania są tu w stanie cokolwiek zmienić? Zależy od wielu czynników: wiary, otwarcia się na Bożą łaskę, mądrości, wzajemnych relacji, ludzi wokół. Ale też wiem, że kiedy po najgłębszej nawet rozmowie przyjdzie mierzyć się ze swoją samotnością, bombardującymi bezsenną noc myślami, żalem, buntem, niemocą, słowa tracą swoją ostrość.
Pokusa racjonalizacji
„Mówiąc o cierpieniu, trzeba uważać, aby nie popaść w przemądrzałość przyjaciół biblijnego Hioba, którzy chcieli racjonalnie wytłumaczyć hiobową sytuację” - pisze o. Dariusz Kowalczyk SJ. „Twierdzili, że skoro Hioba spotkały nieszczęścia, to zapewne jest to słuszna kara za jego grzechy. On jednak upierał się, że jego cierpienie jest cierpieniem niewinnego. Bóg przyznał rację Hiobowi, a nie jego przyjaciołom. Dziś rzadko można usłyszeć, że cierpienie jest karą za grzechy, ale wciąż ulegamy pokusie racjonalizowania nieszczęść, czyli wskazywania na ich ukryte przyczyny. Na przykład można było usłyszeć, że Bóg zabiera człowieka w najlepszym dla niego momencie i widocznie dla polskich pielgrzymów nadszedł taki właśnie moment. Obawiam się, że tego rodzaju opinie są skażone przemądrzałością przyjaciół Hioba” („Gdzie był Bóg”, www.dfdkalisz.jezuici.pl).
Obawiam się, że owa „przemądrzałość przyjaciół Hioba” i nas dotyka. Mnie też. I każdego, kto próbuje gładko wszystko ułożyć, wyjaśnić sens cierpienia, postawić kropkę nad „i” i odejść z satysfakcją - zbierając przy tym oklaski - że udało się przywrócić metafizyczny porządek.
Racjonalizacja często jest ucieczką. Drogą, tak naprawdę, donikąd. A kluczem do jej zrozumienia jest zaufanie.
Może zatem o coś innego chodzi.
Bezradność siłą?
Kilka dni temu na Pol’and’Rock Festivalu Dawid Ogrodnik, który gra rolę ks. Jana Kaczkowskiego w filmie „Johnny”, opowiadał o największych trudnościach, z jakimi musiał się mierzyć, wchodząc w rolę. Powiedział coś bardzo ważnego: „Powiem o jeszcze jednym aspekcie, który był dla mnie trudny i wstydliwy, ale na szczęście dzisiaj taki już nie jest. Jako facet ja się strasznie bałem przyznawać do swojej bezradności, do pokazania najbliższej osobie, że sobie z czymś nie radzę, że jestem w sytuacji, w której jestem bezradny. I to właśnie Jan Kaczkowski sprawił, że w końcu po wielu latach nauczyłem się do swojej bezradności przyznawać”.
Może za bardzo boimy się właśnie bezradności - okazania jej innym - i dlatego nie potrafimy mierzyć się z cierpieniem? Może przyznanie się do niej jest receptą na pokój serca? Trzeba umieć stanąć przed Bogiem i powiedzieć: „Nic już nie mogę, nic nie zależy ode mnie. Moje życie jest w Twoich rękach. Ty wszystko wiesz!... Po ludzku będę walczył do końca, nie odpuszczę. Niech będzie w tym pokój i zaufanie. Ale to Ty jesteś kresem. W Tobie jest życie!”.
Paradoksalnie to brzmi, ale zgoda na bezradność może stać się siłą. Poprowadzić dalej, uwolnić myśli, wlać pokój w serce. Tego nie da się nauczyć. To można tylko odkryć.
Echo Katolickie 32/2022