Wielkie nieba! Mało kto dzisiaj w ten sposób wyraża zdziwienie, oburzenie czy jakieś inne duże emocje. Koniec świata! – to już prędzej, zwłaszcza kiedy starsza osoba zdziwi się lub zgorszy czymś, co „za jej czasów” nie mogło mieć miejsca.
Wielkie nieba! Mało kto dzisiaj w ten sposób wyraża zdziwienie, oburzenie czy jakieś inne duże emocje. Koniec świata! – to już prędzej, zwłaszcza kiedy starsza osoba zdziwi się lub zgorszy czymś, co „za jej czasów” nie mogło mieć miejsca.
Wielkie nieba z końcem świata zawsze człowieka interesowały, przy okazji pomagając mu wzmocnić środki wyrazu. I nie ma się czemu dziwić: żyjąc na tej ziemi, wierzący ma świadomość (nadzieję), że nie na tej ziemi jest jego dom, tylko w niebie. W uroczystość Wniebowstąpienia warto o tym przypomnieć, tym bardziej że papież nazwał ją „ogniwem” łączącym ziemskie życie Jezusa Chrystusa z życiem Kościoła. Było to miesiąc po inauguracji jego pontyfikatu. Franciszek przypomniał wówczas, że opis wniebowstąpienia Jezusa kończy Ewangelię i rozpoczyna Dzieje Apostolskie. Za pierwszym razem Jezus błogosławił uczniów, jak kapłan na koniec Mszy św. podczas obrzędu rozesłania, za drugim zaś razem obłok zabrał Go sprzed ich oczu. Dwóch mężów w bieli zapewniało wtedy apostołów, że On kiedyś powróci „tak samo”, jak widzieli Go wstępującego do nieba. To dlatego, zdaniem papieża, wniebowstąpienie jest „ogniwem”, a my, jako ci wpatrujący się w niebo, mamy jednocześnie pamiętać, że Jezus od tamtego momentu jest blisko każdego z nas. To pocieszające, rzecz jasna, i prawdopodobnie dlatego można zrozumieć apostołów, którzy schodząc po wniebowstąpieniu Jezusa z Góry Oliwnej, odczuwali radość. Czy jednak w trudnych czasach, w których wspólnota Kościoła przeżywa tyle momentów oczyszczenia, można odczuwać radość? Tak, wręcz należy, bo nawet ludzka słabość i dramatyczne czasy nie zmieniają faktu, że Jezus jest blisko – odpowiadamy w tym numerze „Gościa Niedzielnego”, który bierzesz, Szanowny Czytelniku, do ręki. I wskazujemy sylwetki osób, które tę bliskość przeżywały, pomimo trudnych czasów dla tejże wspólnoty. Od świętego karmelitańskiego Anioła, przez Joannę d’Arc, Filipa Nereusza, aż po Grzegorza Barbarigo. Każda z tych osób była inna, każda żyła w „dramatycznych czasach”, każda na swój sposób była szalona. Zawsze jednak było to szaleństwo, w którym „była metoda”.
Święty Anioł, którego 800. rocznicę kanonizacji obchodzą karmelici, za krytykę grzesznego notabla – kazirodcy został zamordowany. Świętą Joannę spalili rzekomo za herezje, po czym papież Benedykt przyrównał ją do świętej Katarzyny ze Sieny i stwierdził, że obie można „porównać ze świętymi kobietami, które na Kalwarii trwały u boku ukrzyżowanego Jezusa i Maryi”. Filipowi serce płonęło stygmatem miłości, a Barbarigo, którego życie mogło się wydawać receptą na kościelną karierę, zrealizował ją, służąc ubogim i zadżumionym. Jak to wszystko brzmi znajomo... I jak wielkie stanowi wyzwanie. W czasach nie mniej dramatycznych: epoce dżumy i wyziębionych na Bożą miłość serc, koszmarnych zaniedbań jednostek, które zaburzają życie całej wspólnoty, czasach zaniku świadomości grzechu, tym bardziej okropnych, im bardziej dotykają ludzi szczególnie do świętości powołanych, trzeba tę metodę przypomnieć: to metoda spojrzenia do góry – w niebo, w które Jezus wstąpił. I z którego powtórnie przyjdzie. Tak samo.
ks. Adam Pawlaszczyk - redaktor naczelny tygodnika "Gość Niedzielny"
opr. ac/ac