Było to w maju, niedługo po zakończonym soborze. Przyjechał do parafii w niedalekim Leoncinie. Rodzice zabrali mnie tam, gdy miałem niespełna pięć lat...
"Idziemy" nr 21/2009
O Prymasie Tysiąclecia nie potrafię mówić i pisać bez emocji, bo mam wiele bardzo osobistych doświadczeń. Z czasów seminaryjnych i z wczesnego dzieciństwa. Pierwszy raz mogłem go zobaczyć i usłyszeć w połowie lat sześćdziesiątych. Było to w maju, niedługo po zakończonym soborze. Przyjechał do parafii w niedalekim Leoncinie. Rodzice zabrali mnie tam, gdy miałem niespełna pięć lat. Wśród tysięcy stłoczonych ludzi Prymas przeciskał się do ołtarza. Błogosławił, dzieciom rozdawał obrazki i emaliowane wpinane medaliki z Matką Bożą Częstochowską. W końcu został mu ostatni medalik. Stanął zakłopotany, rozejrzał się po zgromadzonych i zdecydowanym krokiem ruszył w moją stronę. Tę chwilę pamiętam do dziś. Pamięć o niej towarzyszyła mi, gdy wstępowałem do seminarium duchownego przyjęty przez mojego Prymasa. Także gdy w ostatnich latach Jego życia mogłem asystować Mu przy ołtarzu i gdy przyjmowałem święcenia.
Mój Prymas, będąc otaczany szacunkiem graniczącym z kultem, nie stwarzał wokół siebie dystansu. Do katedry najczęściej przychodził pieszo, kilkanaście minut przed rozpoczęciem liturgii. Rozpoznawał nas, rozmawiał, żartował. Któregoś dnia zastał mnie w zakrystii przed lustrem, starannie układającego zwichrzoną czuprynę. – Kiedyś też myślałem, że wszyscy w kościele patrzą tylko na mnie, a teraz już mi to przeszło – powiedział z ojcowską wyrozumiałością i charakterystycznym poczuciem humoru. Innym razem żartował wobec kleryków, że choć jest synem organisty, to widocznie się ojcu nie udał, bo nie najlepiej śpiewa.
Nie wiem, jak on to robił, że znajdował czas dla ludzi. Łączył w jednej osobie funkcję Przewodniczącego Konferencji Episkopatu i Prymasa Polski z uprawnieniami legata papieskiego na Europę Wschodnią, kierował archidiecezją gnieźnieńską i warszawską, niepodzieloną jeszcze na trzy samodzielne diecezje. A jednocześnie potrafił zajmować się sprawami konkretnego człowieka, konkretnego księdza. Jako kleryk chciałem kiedyś zdobyć jego dedykację na „Liście do moich kapłanów” – dla mojego proboszcza. Nie było najmniejszego problemu.
Koniec maja szczególnie wiąże się z pamięcią o Prymasie Tysiąclecia Kardynale Stefanie Wyszyńskim. Naszym biskupie i ojcu. Przypominają o nim nabożeństwa majowe, które tak ukochał, obchodzona 28 maja kolejna rocznica jego śmierci i wreszcie teksty liturgiczne w odnowionym mszale rzymskim. Tak się bowiem składa, że od niedawna wprowadzeniem do modlitwy „Ojcze nasz” przed Komunią św. jest wezwanie: „Nazywamy się dziećmi Bożymi i nimi jesteśmy…”. A przecież od tego zwrotu: „Umiłowane Dzieci Boże” Ksiądz Prymas rozpoczynał chyba każde swoje kazanie. I nie był to w jego ustach żaden frazes ani językowy ozdobnik. Te słowa najgłębiej wyrażały jego stosunek do każdego człowieka. Prymas zawsze wypowiadał je z dostojeństwem i szacunkiem. Wierzył w to, co mówił. To było widać nawet w jego odniesieniu do ludzi uwikłanych w struktury zła. Z nikogo nie rezygnował, nikogo nie przekreślał, nikogo nie lekceważył. Choć niektórych to mogło irytować, że w każdym, nawet w szpiclu i sprzedawczyku, podkreślał ową godność „Dzieci Bożych”.
Umierając w wielkich cierpieniach prosił, aby już się nie modlić za niego, tyko za Jana Pawła II przebywającego wtedy w szpitalu po zamachu na jego życie. O nic nie zabiegał dla siebie. O wyniesienie na ołtarze takiego Ojca i Prymasa modlimy się w tych dniach nie tylko w warszawskiej archikatedrze.
opr. aś/aś