Prawdziwym zagrożeniem dla ludzkości są agresywni wolnomyśliciele i laicyzatorzy. Dlatego generalny zakaz manifestowania swojej wiary w przestrzeni publicznej musi się spotkać z solidarnym sprzeciwem. Obojętnie czy chodzi o krzyż czy o półksiężyc.
"Idziemy" nr 49/2009
Wynik ubiegłotygodniowego referendum w Szwajcarii, która opowiedziała się przeciwko wznoszeniu minaretów, jest wyrazem głębokiej schizofrenii, która ogarnia zachodnie społeczeństwa. Problemu nie należy bowiem zawężać do samej tylko Szwajcarii. Po pierwsze, w wielu europejskich krajach nie brak przecież polityków, którzy chcieliby podobne referenda urządzać u siebie. I mają podstawy, aby liczyć, że ich wynik byłby podobny do szwajcarskiego. Po drugie zaś, procesy cywilizacyjne, które doprowadziły do antyislamskich frustracji wśród Szwajcarów, są w wielu europejskich krajach posunięte o wiele dalej.
Dla ścisłości trzeba dodać, że wyniki referendum nie dotyczą zakazu budowy meczetów ani sal muzułmańskiej modlitwy. Nie ograniczają więc możliwości praktykowania islamu, a jedynie poskramiają zapędy manifestowania go w przestrzeni publicznej. Zapewne w szczególnych przypadkach zakaz ten może mieć uzasadnienie społeczne i architektoniczne. Wszak wznoszenie minaretów strzelających nad miastem na kilkadziesiąt metrów w niebo bywa czasem dyktowane raczej chęcią kulturowej dominacji niż autentycznymi potrzebami religijnymi. Tak było przecież z rozpoczętą budową potężnego meczetu w Nazarecie, który miał przesłonić tamtejszą Bazylikę Zwiastowania.
Zrozumiałe jest również, że władze samorządowe i konserwatorzy zabytków mają obowiązek zablokować takie inwestycje, które ingerują w historyczny krajobraz danej miejscowości. A widok minaretów dominujących nad alpejskimi miasteczkami byłby tam nie mniej obcy jak nie przymierzając nad warszawską Starówką. Dotyczy to jednak wyjątkowych miejsc i nie ma nic wspólnego z zakazem obowiązującym z zasady w całym kraju.
Histeria, która owocuje kolejnymi antyislamskimi zakazami, jest ostatecznie przejawem kryzysu europejskiej tożsamości. Europa odżegnująca się od swoich chrześcijańskich korzeni traci bowiem wartości, które dotąd stanowiły jakby immunologiczną zaporę przeciwko obcym cywilizacjom. Co więcej, owa bezideowość Europy staje się wyzwaniem misyjnym dla radykalizującego się islamu. Nie można się temu dziwić, bo czyż i my nie wysyłamy swoich misjonarzy na Wschód, by nieśli Ewangelię tam, gdzie po latach komunizmu ciągle jeszcze jest duchowa pustynia? Jeśli Europa wzgardzi Ewangelią, to muzułmanie nawrócą nas na Koran. A nie tego chyba pragną ci, którzy walczą o Europę bez Boga. Z drugiej strony to kraje zachodnie wsparły militarnie powstanie pierwszych w Europie muzułmańskich organizmów państwowych nie licząc się z prawem prawosławnych Serbów do zachowania kolebki swojej państwowości.
Budowniczowie nowej Europy z jednej strony wykorzystują islam do ograniczania praw chrześcijan, z drugiej zaś akcentują płynące z tej strony zagrożenia. Tymczasem to nie muzułmanie protestują przeciwko krzyżom, świętom Bożego Narodzenia i Wielkanocy. A chrześcijanie często właśnie w muzułmanach znajdują sojuszników w obronie naturalnego modelu rodziny, w walce o prawo do życia i o poszanowanie chrześcijańskich tradycji. Zresztą problem islamskich imigrantów jest odpowiedzią na lata antyrodzinnej i antynatalistycznej polityki Zachodu, bo przecież ktoś musi pracować w europejskich fabrykach i płacić na emerytury dla starzejącego się społeczeństwa.
To nie muzułmanie są dla nas największym zagrożeniem. Prawdziwym zagrożeniem dla ludzkości są agresywni wolnomyśliciele i laicyzatorzy. Dlatego generalny zakaz manifestowania swojej wiary w przestrzeni publicznej musi się spotkać z solidarnym sprzeciwem. Obojętnie czy chodzi o krzyż czy o półksiężyc.
opr. aś/aś