Myślę, że bycie dziennikarzem katolickim jest trudniejsze, niż nieodpowiedzialne czasem obrzucanie błotem kogo się da
"Idziemy" nr 37/2010
Z kard. Zenonem Grocholewskim, prefektem watykańskiej Kongregacji Wychowania Katolickiego, rozmawia ks. Henryk Zieliński
Niedawno zakończyliśmy w Kościele Rok Kapłański. Wyszliśmy z niego wzmocnieni czy bardziej poobijani?
Myślę, że wzmocnieni, bo nawet „poobijanie” nas przyczynia się do tego, że stajemy się mocniejsi. Z zarzutów, które w tym roku padały pod adresem kapłanów i Kościoła, wychodzimy umocnieni, bo Kościół chyba jako jedyna grupa społeczna podjął bardzo konkretne kroki, aby w przyszłości nie dopuścić do nadużyć seksualnych wobec dzieci i młodzieży. Żadna instytucja nie mówiła tak otwarcie o swoich porażkach i nie uczyniła tak wiele, by oczyścić swój dom.
Jest wielką niesprawiedliwością wobec Kościoła, że nagłaśniano wypadki pedofilii tylko wśród duchownych, insynuując nawet, jakoby ich powodem był celibat, podczas gdy chodzi o zjawisko zakrojone na szeroką skalę. Statystyki podają, że około 80 proc. przypadków pedofilii jest popełniane w rodzinach. Sprawcami są członkowie rodziny, opiekunowie dzieci, sąsiedzi, ojczymi, kochankowie matek, przyjaciele bądź krewni. W USA, gdzie było najwięcej zarzutów o pedofilię wśród duchownych, pedofilami okazało się niespełna 0,03 proc. kapłanów, czyli trzech na dziesięć tysięcy. Inne kategorie społeczne mają znacznie większy odsetek w tej dziedzinie, np. w amerykańskich szkołach publicznych molestowanych było w ostatnich latach 6 do 10 proc. uczniów. Według statystyk rządowych z Austrii, na ponad 500 udowodnionych przypadków pedofilii jedynie 17 dotyczyło „środowisk kościelnych” – niekoniecznie księży. Oczywiście, choćby jeden przypadek pedofilii w Kościele jest już jednym przypadkiem za dużo. I o wielkości grzechu pedofilii nie ma co dyskutować. Jest to zło bezdyskusyjne, godne potępienia. W Kościele tego grzechu nie powinno być wcale.
Rok Kapłański był dla księży umocnieniem również w tym znaczeniu, że uświadomił im ich zadania. Było wiele kongresów, manifestacji, zjazdów księży. Wiele też było nawróceń, tysiące księży starało się umocnić swoją wiarę i wierność Kościołowi. To wszystko razem chyba decyduje, że Rok Kapłański odegrał bardzo pozytywną rolę w życiu i posłudze kapłanów.
Jednak owoców tego umocnienia wśród księży jeszcze nie widać. A skutki poobijania już widać...
Efekty pozytywne nie zawsze są widoczne od razu. Grzech jest bardziej widoczny, nawet najmniejsze zło przyciąga uwagę. Zawsze tak jest, że jedno drzewo, które upada na ziemię, robi wiele hałasu, a cały las, kiedy rośnie, hałasu nie robi. Trzeba zauważyć, że w wielu krajach uznawanych za liberalne i trudne młodzi księża okazują się dużo lepsi niż ci starsi. Są bardziej świadomi swojej misji. Pamiętamy przecież, że chociażby w Holandii przez kilka lat w ogóle nie było święceń kapłańskich. Wszystkie seminaria były pozamykane. Dzisiaj mamy tam już trzy seminaria. Niedawno je odwiedziłem. Tam naprawdę coś ruszyło.
Podobnie jest we Francji. Pod koniec ubiegłego roku odprawiałem Mszę Świętą w jednym z kościołów w Marsylii. Neogotycki, duży kościół. Miano go zburzyć z powodu braku wiernych. Na Msze Święte przychodziło w niedzielę najwyżej 10-15 osób. Ale od kiedy przyszedł tam młody ksiądz, kościół jest wypełniony. Ludzie przychodzą nawet z innych parafii. Spotkałem wśród nich także rodziny polskie. W tym kościele czuć atmosferę modlitwy. Kiedy ów ksiądz mówi kazanie, wszyscy go rozumieją. Może pomaga mu to, że zanim poszedł do seminarium, był śpiewakiem w paryskich kabaretach. Ale dzisiaj nie robi nic szczególnego, żadnych spektakularnych rzeczy. Po prostu jest dobrym księdzem. To wystarczy.
Święty Jan Maria Vianney też nic szczególnego nie robił, po prostu był księdzem. Mocno odczuwał swoją odpowiedzialność za Kościół, głosił kazania, starał się prowadzić ludzi do nawrócenia, spowiadał, walczył ze złem, które widział wokół siebie. Niby nic nadzwyczajnego. A jednak pociągnął do Chrystusa wielu ludzi. I to w czasach ogromnych prześladowań, kiedy francuscy księża byli w więzieniach. Wydawało się, że nic nie da się zrobić. A tu ksiądz w małej wsi stał się zaczynem odnowy Kościoła.
Dzisiaj też nie trzeba szukać w Kościele spektakularnych wydarzeń ani nowatorskich rozwiązań, tylko po prostu trzeba, aby księża byli naprawdę księżmi.
Najcięższe ataki na duchowieństwo miały miejsce w krajach, w których katolicyzm był do niedawna bardzo mocny. Jak Ksiądz Kardynał to tłumaczy?
To prawda, ale te ataki nie wpłynęły na spadek powołań. To bardzo wymowne. Wielu tych, którzy mieli powołanie, tym bardziej czuło się odpowiedzialnymi, by w konkretnej sytuacji służyć odrodzeniu Kościoła w imię Chrystusa. Głęboko wierzę, że takie były ich intencje.
Uważam, że jedną z przyczyn spadku liczby powołań w Europie Zachodniej jest niejasność w kwestii tożsamości kapłańskiej. Zaczęto mylić misję apostolską ludzi świeckich z zadaniami kapłańskimi. W Holandii, a także w innych krajach, ludzie świeccy po studiach teologicznych zostawali proboszczami. Ksiądz był wtedy dla nich zagrożeniem. Kiedy w jednym z wywiadów powiedziałem, że kapłan jest konieczny po to, aby Kościół mógł istnieć i się rozwijać, dwóch świeckich teologów mi napisało, że to jest nieprawdą, bo oni, świeccy, też mogą kierować Kościołem. To kompletny absurd teologiczny, niezrozumienie sakramentalnego wymiaru Kościoła.
Stolica Apostolska musiała w tej sprawie upominać również Episkopat Niemiec, a nie tylko świeckich…
No właśnie. Przecież Chrystus od początku swojej działalności powoływał Apostołów. To byli jedyni, których powołał po imieniu. Rady ewangeliczne kierował do wszystkich, bo wszyscy są powołani do świętości. Ale do służby kapłańskiej powołał Apostołów, z nimi nieustannie przebywał, ich wychowywał, wyjaśniał im bardziej dogłębnie niektóre przypowieści, przygotowywał ich na przeżycie tajemnicy swojej męki i tajemnicy krzyża, wygłosił potem do nich mocne słowa w Wieczerniku, a po zmartwychwstaniu ich wysyłał do świata. Zatem mówienie, że świeccy mogą kierować Kościołem, jest błędem. Misja nauczania, uświęcania i kierowania jest przekazywana w święceniach, o czym wyraźnie przypomina Sobór Watykański II. Uważam, że jedną z takich rzeczy, która dzisiaj domaga się jasności, jest tożsamość kapłaństwa ministerialnego. I na to zwraca uwagę Benedykt XVI: kim jest kapłan, jaka jest jego tożsamość, do czego jest powołany?
Nie wolno mieszać tych dwóch porządków. Po jednej stronie są zadania kapłana jako pasterza, który w imieniu Chrystusa działa, mocą Chrystusa odpuszcza grzechy, konsekruje i rządzi społecznością wiernych. Po drugiej stronie są zadania ludzi świeckich, których apostolstwo jest także bardzo ważne w Kościele. Kościół nie może się obyć bez apostolstwa świeckich, którzy powinni zdawać sobie sprawę z obowiązku bycia jakimś fermentem ewangelicznym w ich specyficznych środowiskach rodzinnych, społecznych czy zawodowych, zarażania innych ideami chrześcijańskimi. Katolicy powinni nabrać odwagi, żeby wyznawać to, w co wierzą i umieć bronić zasad, którymi się w życiu kierują. To jest zadanie ludzi świeckich, wypływające z ich powszechnego kapłaństwa.
Na co trzeba kłaść nacisk w formacji przyszłych kapłanów, aby świadomość tożsamości kapłańskiej się nie gubiła?
Na teologię kapłaństwa. Jest ona dobrze ukazana w Katechizmie Kościoła Katolickiego i w dokumentach soborowych. Dlatego dziwi mnie, że czasem próbuje się wyjść poza to nauczanie. Tylko kapłan działa in persona Christi: odpuszcza grzechy, konsekruje hostie. Taką moc otrzymuje w święceniach.
Przed Soborem Watykańskim II zdawała się zwyciężać idea, jakoby władza święceń (potestas ordinis) była udzielana biskupowi w momencie konsekracji, władza zaś nauczania i rządzenia (potestas jurisdictionis) była przekazywana biskupom przez papieża. Ale Sobór w Konstytucji Dogmatycznej o Kościele Lumen gentium, n. 21, opowiedział się za inną teorią: że w czasie konsekracji biskupiej razem z władzą uświęcania przekazywana jest władza nauczania i rządzenia. Zatem sprawa jurysdykcji to określenie terenu, na którym biskup ma wykonywać swoją władzę, a nie samego udzielenia tej władzy. Do papieża należy powiedzieć, w której diecezji biskup będzie wykonywał władzę nauczania i rządzenia, otrzymaną na mocy święceń.
Dzisiaj teologia kapłaństwa powinna być bardziej jasna, bo niestety w niektórych środowikach się zaciemniła. Być może w niewłaściwy sposób przekazywano ją szczególnie świeckim, skoro zrozumieli, że mają czy mogą w zasadzie zastępować księży. Stąd na przykład w Holandii w pewnym momencie zamknięto seminaria, bo uważano, że lepiej, kiedy kandydaci pójdą na wydział teologiczny i potem zadecydują, czy przyjąć święcenia. To się nie sprawdziło, ponieważ jeżeli świecki teolog mógł zostać proboszczem, to nawet ten, kto odczuwał powołanie, zastanawiał się, po co przyjmować święcenia kapłańskie, mieć więcej obowiązków, być pod ciągłym ostrzałem i na dodatek otrzymywać dwu- lub trzykrotnie niższe wynagrodzenie niż świecki proboszcz? Ale to się na szczęście się zmieniło.
Dzisiaj ogólna ilość powołań w świecie się zwiększa. Tak jest szczególnie w Afryce, Ameryce Południowej i w Azji. W Tajlandii dla przykładu, gdzie jest niecałe 300 tys. katolików, w wyższym seminarium duchownym (jedynym dla całego kraju), które odwiedziłem, jest 220 kleryków: 140 diecezjalnych i 80 zakonnych. Państwo buddyjskie uznaje to seminarium za wyższą uczelnię. Problem powołań dotyczy głównie Ameryki Północnej i Europy Zachodniej. Tam rzeczywiście jest kryzys. Mimo to uważam, że powinna być solidna selekcja do kapłaństwa. Lepiej mieć mniej, ale dobrych kapłanów, niż więcej, ale słabych. A poza tym, jak już powiedziałem, konieczna jest jasność, gdy chodzi o tożsamość kapłaństwa służebnego. Młodzieży dzisiaj nie odstraszają surowsze struktury, lecz przeciwnie – pociąga ją jasno określony styl życia, domagający się pewnego heroizmu.
Powinna być zatem większa selekcja moralna czy intelektualna?
Raczej moralna. Ale musimy zwrócić uwagę także na uwarunkowania ludzkie. Młodzi ludzie często przychodzą do seminariów zdeformowani, po różnego rodzaju przeżyciach, które sprawiają, że z ludzkiego punktu widzenia nie są zdolni, aby być przewodnikami duchowymi. W formowaniu przyszłych kapłanów ważny jest bowiem wymiar ludzki, duchowy, intelektualny i pastoralny. Podstawą wszystkiego jest jednak wymiar ludzki. Zwyczajnie, musi być odpowiedni materiał, z którego chcemy budować. Tymczasem nieraz widzimy, że materiał jest słaby. A z takiego nie da się zrobić księdza.
To dlatego przygotował Ksiądz Kardynał instrukcję, w której zabronił przyjmować do seminariów mężczyzn o trwałych skłonnościach homoseksualnych?
Nie żebym to ja zabronił. Idzie to po linii całej nauki chrześcijańskiej. Nasze orzeczenie w odniesieniu do ludzi z tendencjami homoseksualnymi jest oparte na deklaracji Kongregacji Doktryny Wiary i na Katechizmie Kościoła Katolickiego. Opieramy się wiec na doktrynie Kościoła. Przecież do Kościoła należy powiedzenie, kto może być kapłanem, a kto nie. Powołanie jest wprawdzie darem łaski Bożej, ale otrzymywanym za pośrednictwem Kościoła, w Kościele i dla Kościoła, dlatego do Kościoła neleży określić wymogi konieczne do otrzymania święceń i potem osądzić zdatność osoby, która chce być księdzem.
Ale podniósł się szum, że to dyskryminacja, bo Kościół pozbawia niektórych łaski kapłaństwa. Czy nie powinniśmy w kapłaństwie bardziej podkreślać wymiaru powołania, zadania – niż łaski?
To prawda, kapłaństwo, które jest darem łaski – łaski udzielonej Kościołowi, a nie na użytek prywatny kapłana – jest w gruncie rzeczy powołaniem, zadaniem do spełniania w Mistycznym Ciele Chrystusa. Łaska zaś, którą otrzymujemy w sakramencie kapłaństwa, ma uzdolnić człowieka do wypełnienia tego zadania. Ale do spełnienia zadań kapłańskich wymaga się także konkretnych dyspozycji ludzkich. Staramy się odczytać te wymogi w świetle Ewangelii. Gdy osoba cierpiąca np. na zawroty głowy nie zostaje przyjęta do szkoły przygotowującej astronautów, czy to jest dyskryminacja? Po prostu chodzi o brak koniecznej predyspozyji.
Poświęca Ksiądz Kardynał wiele uwagi seminariom duchownym. Dlaczego?
Seminaria należą do uczelni kościelnych. Ich właściwym celem jest formacja kleru, czyli tych, którzy z mocy święceń będą wypełniać misję nauczania w imieniu Chrystusa. Oni są powołani, by być prawdziwymi teologami. Wprawdzie świeccy też mogą studiować teologię, ale jeśli nawet ktoś z nich zdobędzie doktorat czy habilitację z teologii, to przez sam ten fakt nie zostaje włączony w wykonywanie tzw. munus docendi, czyli misji nauczania Kościoła. W tej misji na mocy święceń uczestniczą papież, biskupi i współpracujący z nimi kapłani. Taka jest doktryna Kościoła. Dlatego seminaria są mi bardzo drogie ze względu na ich rolę w przygotowaniu tych, którzy niejako „z urzędu”, na mocy święceń, są podstawowymi nauczycielami wiary. W Polsce właściwie wszystkie seminaria są związane z jakimś wydziałem teologicznym i każdy ich absolwent otrzymuje tytuł akademicki. Cieszę się, że dzisiaj jest to już uregulowane.
Spojrzeliśmy tutaj na seminaria pod kątem przygotowania do nauczania, lecz, jak wiadomo, w nich dokonuje się nie mniej istotna formacja do spełniania misji uświęcenia i do kierownictwa duchowego. Wszystkie te trzy elementy są ze sobą ściśle złączone.
Pod adresem dzisiejszej teologii często pada zarzut, że jest ona studiowana, a nie poznawana na kolanach. Czy słusznie?
Myślę, że chyba niejednokrotnie tak. Teologia bowiem zakłada wiarę. Źródłem wiedzy i mądrości dla teologii jest Objawienie, więc jeśli ktoś w Objawienie nie wierzy, nie może być teologiem. Może być jedynie religioznawcą. Jestem święcie przekonany, że prawdziwym teologiem może być tylko ten, kto przeżywa prawdy wiary na kolanach, kto nimi żyje. W historii Kościoła było wielu ludzi, którzy nie mieli wielkiego czy nawet żadnego wykształcenia teologicznego, a stawali się doktorami Kościoła. Choćby św. Katarzyna ze Sieny, która nie potrafiła nawet czytać i pisać. A to, co dyktowała, było wspaniałe. Jej wiedza pochodziła z modlitwy, z kontaktu z Panem Bogiem.
Ja również spotkałem bardzo prostych ludzi, z którymi rozmowa o prawdach wiary była prawdziwą rozkoszą. Ale to byli ludzie, którzy godzinami modlili się na klęczkach. I nie mam wątpliwości, że w poznawaniu Boga oni są bardzo wysoko. Myślę, że to jest w teologii najważniejsze: aby być z Chrystusem. Przypomniał to Sługa Boży Jan Paweł II w Liście Apostolskim Novo millennio ineunte, wydanym na zakończenie Wielkiego Jubileuszu roku 2000. Komentując w nim słowa Pana Jezusa: „nie objawiły ci tego ciało i krew, ale Ojciec mój, który jest w niebie”, skierowane do Piotra podczas znanej sceny w Cezarei Filipowej, napisał, że wyrażenie „ciało i krew” oznacza człowieka i zwyczajną drogę poznania, która w odniesieniu do Jezusa nie wystarcza. Do bardziej prawdziwego, adekwatnego i spójnego poznania tajemnicy Jezusa niezbędna jest jest łaska „objawienia”, niezbędne jest doświadczenie milczenia i modlitwy. Poza tym, tylko człowiek, który naprawdę żyje prawdami wiary, staje się ich wiarygodnym nauczycielem.
Od kiedy przed 20 laty w Polsce religia wróciła do szkół, trwa dyskusja, czy ma to być katecheza, czy lekcja religii. A jak to widzi Ksiądz Kardynał?
Deklaracje międzynarodowe przyznają rodzicom prawo do wychowania swoich dzieci w duchu ich własnych przekonań. Czyli jeśli zamiast religii wprowadza się religioznawstwo czy opowiadanie o innych religiach, to jest to pogwałcenie prawa rodziców do wychowania dzieci w duchu wyznawanej przez nich religii. Nauczanie religii, jeśli jest właściwie prowadzone, z natury rzeczy jest katechezą. I tak się to chyba w Polsce rozumie. W niektórych krajach wprowadza się wprawdzie rozróżnienie na lekcje religii, które są kształceniem intelektualnym, i na katechezę, która jest kształceniem duchowym, przygotowaniem do praktycznego przeżywania wiary. Ale tego nie można w pełni rozłączać. Bo jeśli religia w szkole jest prowadzona przez praktykującego, przekonanego katolika, to automatycznie staje się on świadkiem wiary. Dlatego uważam, że religii nie może uczyć ten, kto swoją postawą przeczy wierze. Zresztą dotyczy to wszystkich dziedzin, które mają na celu formowanie postawy człowieka. Bo czy skutecznym profesorem deontologii (czyli etyki) medycznej lub deontologii prawnej może być ktoś, o kim studenci wiedzą, że nie szanuje zasad etycznych, których naucza? Tym bardziej nauczanie religii, by było skuteczne, powinno być poparte świadectwem życia.
Czy zatem katecheta ma oceniać wiedzę ucznia, czy również jego postawy?
Zasadniczo wiedzę, ale nie da się jednego od drugiego zupełnie oderwać. Żeby katecheta dobrze nauczał, musi żyć tym, czego naucza. Wtedy będzie pociągał za sobą uczniów. Uczeń, jeżeli dobrze rozumie prawdy wiary, będzie je wcielał w życie.
W naszych czasach chyba bardziej niż rodzina, Kościół i szkoła na kształtowanie postaw wpływają media…
Niestety tak. I nie wykazują się przy tym należną odpowiedzialnością za wychowanie człowieka. W tej dziedzinie także ze strony ludzi Kościoła jest spore zaniedbanie. Bardzo mocno popieram na naszych uczelniach wszystkie wydziały czy instytuty, które podejmują się formowania ludzi mediów. Myślę, że bycie dziennikarzem katolickim jest trudniejsze, niż nieodpowiedzialne czasem obrzucanie błotem kogo się da. Dziennikarz katolicki musi miłować prawdę i równocześnie mieć szacunek dla innych ludzi. Dlatego jeśli ma stać na straży dobra, musi mieć przygotowanie warsztatowe z pewnością nie gorsze niż inni. Powinien także mieć dobrą formację duchową, aby nie poddawać się wpływom, tylko oddziaływać na innych. Nie jest to łatwe. Dzisiaj bardzo ważne jest formowanie katolików dla mediów – jak też wszystkich katolików do właściwego odbioru mediów – bo jeśli w kraju, gdzie 90 proc. stanowią katolicy, w mediach panują tendencje antykatolickie, to chyba jest to jakaś nienormalność.
Skąd według Księdza Kardynała bierze się ta słabość katolików w mediach?
Pewnie stad, że dużo łatwiej jest krytykować, niż budować. A media często budują swoją siłę czy popularność na krytykowaniu. Krzewią relatywizm moralny, schlebiający słabościom ludzkim. Benedykt XVI mówi wprost o dyktaturze relatywizmu. Natomiast bronić prawdy jest trudniej, do tego potrzeba ludzi bardziej przygotowanych. I tu jest chyba nasza słabość, że takich ludzi mamy ciągle za mało.
Silne media tworzą ludzie charyzmatyczni. Tworzone zaś w Kościele odgórnie – zwykle upadają. Czy słabość naszych mediów nie wynika także z odwiecznego napięcia między charyzmatem i hierarchią w Kościele?
Myślę, że media katolickie zawsze będą rodziły napięcia wewnątrz i na zewnątrz Kościoła. Jeśli jakaś redakcja będzie konsekwentnie bronić choćby świętości życia i nierozerwalności małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety, to będzie denerwować wielu ludzi i będą ją niszczyć. A swoją drogą chyba każdy charyzmatyk, który coś robił, spotykał się z opozycją także w Kościele. Ilu oponentów mieli choćby św. Jan od Krzyża, św. Franciszek, św. Ojciec Pio i wielu innych! Trzeba się z tym liczyć i tym się nie zrażać. Różnego rodzaju charyzmaty odegrały w Kościele bardzo ważną rolę.
Media katolickie muszą być narzędziem dialogu Kościoła ze światem. Przykładem, powiedziałbym niedościgłym, takiego dialogu był Jan Paweł II. Po pierwsze, rozmawiał ze wszystkimi: z buddystami, muzułmanami, Żydami, z ludźmi nauki, kultury, z robotnikami, politykami, młodzieżą, chorymi,... ze wszystkimi. Po drugie, do wszystkich zwracał się z szacunkiem. Nigdy nikogo nie obraził, chociaż umiał powiedzieć zdania krytyczne, i to bardzo mocne. Po trzecie, wobec wszystkich świadczył swoją wiarą. Nie umniejszał prawd wiary, by się przypodobać rozmówcy, nie szukał poklasku. Po czwarte, zawsze był ten sam przez 27 lat. Spójny, koherentny w nauczaniu. Nie zmieniał swych poglądów według okoliczności. To jest przykład dialogu nie tylko dla mediów, ale i dla całego Kościoła.
opr. aś/aś