Zamiast siedzieć przed telewizorem wstąpmy na chwilę do kościoła i powiedzmy Chrystusowi jakieś intymne słowo.
"Idziemy" nr 12/2011
Jesteśmy chrześcijanami. Wszystko, co czynimy i jacy jesteśmy wiąże się z osobą, życiem i nauczaniem Jezusa z Nazaretu. Wyróżnia nas – podtrzymujemy tę nadzieję – wierność Chrystusowi i stała próba naśladowania Jego czynów, czyli świadectwo, że jest On Mesjaszem.
Świadczenie jest jednak trudne. Odsyła do męczeństwa, które pierwotnie określało kogoś, kto jest świadkiem słowa i kogoś, kto poświęca życie za Chrystusa. Nie oznacza to jednak zachęty do męczeństwa, raczej ujawnia pragnienie, by wierzyć, że żyjemy w odkupionym świecie, że – w głębi łaski – możemy czynić dobro, a unikać zła. Jezus chce, byśmy stawali się świadkami, co też ustala możliwość przyjmowania cierpienia, bólu, niszczącego osamotnienia. Głównie wskazuje na potrzebę wierności słowu Bożemu. Bez stałej lektury Pisma Świętego nie sposób wyobrazić sobie religijnego autentyzmu i woli podążania za Jezusem.
Ma być widoczne, że jesteśmy ludźmi ewangelicznego zawierzenia. Powinniśmy odnaleźć swą barwę pobożności, nie ukrywać, że zależy nam na Bogu. Nie wolno zaś chcieć cierpień z jakichkolwiek światowych względów. Trzeba natomiast zyskiwać męstwo, polegające na wytrwałości wobec prób życiowych, wsparte – co istotne – humorem, mieszczącym się w kulturowo akceptowanych granicach.
Dlaczego mamy przeżywać aż czterdzieści dni umartwienia? Wpływ na ukształtowanie się tego zwyczaju miała liturgia katechumenatu i liturgia osób publicznie pokutujących, nawiązująca do historii ewangelicznej. Jezus przecież 40 dni przepędził na pustkowiu. Na kartach Starego Testamentu czytamy, że pobyt Mojżesza na Synaju trwał 40 dni i nocy, podobnie wędrówka Eliasza na górę Horeb. Liczba czterdzieści symbolicznie postuluje wewnętrzne oczyszczenie, przemianę duchową, przygotowanie do przyjęcia daru Ziemi Obiecanej.
Pokuta – „drugi chrzest” – sprawia, że wyraźnie rozpoznajemy zagrożenia obecnego czasu, zwłaszcza samozniszczenie, które współcześnie ludzkość uruchomiła w stopniu dramatycznym. Z niepokojem zauważamy, jak wielu wpada w sidła różnych zagrożeń, w narkotyki, w inne uzależnienia, a nawet odważa się – niekiedy mając w sercu motywację religijną – na terror, sądząc, że w ten sposób zbuduje nowy, wspaniały świat. Dlatego wynędzniała z przesytu cywilizacja powinna usłyszeć i przyjąć słowo o poście, jako o konkretnym wezwaniu do aktywności, do zmiany stylu myślenia o Bogu i świecie. Nie chodzi o jakieś ogólne umartwienie, o teoretyczne bicie się w piersi, ale o to, aby jałmużna, modlitwa i pokuta zostały włączone w człowiecze decyzje i egzystencjalne wybory.
Ważny pozostaje umiar. To, co ofiarowuje nam Bóg, powinniśmy uczynić środkiem zbawienia i wiedzieć, że o własnych siłach nie dojdziemy do zbawczego celu. Jesteśmy naznaczeni przemijalnością i grzesznością, uosabianą obrazowo przez garstkę popiołu.
Pierwszy publiczny czyn Jezusa – post – należy odnieść do czynu wielkopiątkowego: śmierci na krzyżu. Wspomniane wydarzenia pokutne zamykają w sobie całe Jego posłannictwo, którego sensem jest prośba do Ojca, żeby przywrócił moc przymierza i zagubioną miłość pomiędzy ludźmi a sobą samym. A skoro tak, musimy ponownie zapytać o naszą teraźniejszą ekspiację. Niewątpliwie post rozmył się, stracił ostrość i rygoryzm. Nawet uważający się za wierzących pytają: czy ma on jeszcze znaczenie? Konfrontacja z Jezusowym wyrzeczeniem każe się zastanowić: czy wolno tak bezceremonialnie rezygnować z naśladowania Mistrza? Wierzymy wszak w odkupieńczą energię Golgoty, sami doświadczając słabości w osobistym i społecznym wymiarze. Oskarżenia przychodzą do nas także z samego dna naszego człowieczeństwa. Kiedy porusza nas sumienie, usiłujemy wydać na siebie wyrok, wziąć na swe barki ciężar – i pójść drogą Jezusa. Oto dusza postu.
Chrystus swoją pokutę nazywał największą miłością: „Nie ma większej miłości, gdy ktoś duszę swoją oddaje za braci” (J 15, 13). My jednak sądzimy na ogół inaczej. Największa miłość to najwyższa radość, przyjemność. Dlatego też – począwszy od Środy Popielcowej – powinniśmy utworzyć przynajmniej jedno ogniwo łączące nasz wysiłek z tajemnicą Jezusowego cierpienia. Bo jeżeli takiego znoju nie będzie, post stanie się pustym emblematem. Cóż zatem czynić?
Odłóżmy na przykład papierosa, na którego mamy wielką ochotę; zamiast siedzieć przed telewizorem wstąpmy na chwilę do kościoła i powiedzmy Chrystusowi jakieś intymne słowo. Wobec innych nie wypowiadajmy zdań twardych i przykrych ani nie oddawajmy złem za zło. Nie lekceważmy Jezusowej katechezy: „Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi”. „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za nich” ( Łk 6, 27-30).
Można by zareplikować: dosyć tego, któż zdoła to zastosować w praktyce? To formuła nie z tego świata! Jezus jednak zaleca odmienny sposób reagowania na doznaną krzywdę, inny niż ten usankcjonowany przez prawo odwetu; chce po prostu je obezwładnić. Wszyscy o tym dobrze wiemy. Czy nie zdarza się nam odpowiadać złem na zło, domagając się morderczej sprawiedliwości? Czy nie uderzamy natychmiast w drugi policzek, jakbyśmy wiedzieli, że w kulturze hebrajskiej bicie w prawy policzek było nie tyle aktem przemocy, ile przede wszystkim znieważeniem cudzej czci?
Jezus proponując zasadę miłowania nieprzyjaciół miał na uwadze osobiste ustosunkowanie się do przemocy. Oparte na miłości postępowanie wobec bliźnich posługujących się przemocą sprawia – sugeruje Chrystus – że stary kodeks („oko za oko” – Wj 21, 23-25) stanie się nieaktualny. Tak wypada rozumieć Jego myśl i – w miarę postępowania za światłem łaski – naśladować Go. Należy przy tym właściwie pojąć, co znaczy nieprzyjaciel. Nieprzyjacielem – dobrze tę kwestię ujął ks. Alfons J. Skowronek – nie jest ktoś, kto przez drugich jest znienawidzony, lecz na odwrót: osoba, która sama innych nienawidzi. Nie mogę przecież miłować kogoś, kogo nie darzę atencją. Mogę natomiast miłować człowieka, który mnie nienawidzi i ustawicznie rzuca mi pod kłody pod nogi. I o to chodziło Jezusowi.
Oczywiście, normy niestawiania oporu nie należy rozumieć jako biernego poddawania się przemocy. Są sytuacje, w których musimy bronić życia własnego lub innych, chronić Ojczyznę przed wrogami. Mimo to miłowanie nieprzyjaciół jest znakiem, jak moralnie twórczo pokonać zło. Kto z nas odczuwa, że Bóg go kocha, nie musi się procesować czy przemocą odpowiadać na przemoc. Nadto warto przyjąć, że nasz los nie zależy ostatecznie ani od naszych poczynań, ani odruchów samoobronnych, lecz od Boga, który jest Panem wszystkiego.
Miłowanie nieprzyjaciół pozostanie dla nas „retoryczną układanką”, jeśli nie zmienimy gruntownie swego myślenia o Bogu i Jego miłości, która jest miłością potęgi krzyża. Nie zwodzi jej ani nienawiść, ani odstępstwo, ani obojętność ludzka, gdyż Bóg roztacza swą opiekę nad dobrymi i nad złymi. Jeśli człowiek na serio odrzuca miłość Boga, to nie Bóg go wtedy osądza, lecz człowiek osądza sam siebie, gdyż nie chce poznawać i praktykować tego, czym jest Bóg – miłości. Boża sprawiedliwość nie kieruje się mściwą logiką i dlatego, jeżeli człowiek się wzniesie ponad ziemską sprawiedliwość (która skądinąd jest konieczna), nie potrafi zrozumieć Boga i dlatego nie pożąda Jego bliskości. Bóg nie kocha częściowo, lecz ogarnia całego człowieka, a to właśnie – jak przypomina Hans Urs von Balthasar – oznacza słowo „katolicki”.
Taką drogą podąża Syn Boży. Idzie z grzesznikami wiele kroków, w męce nadstawia drugi policzek. Przyjmuje ubiczowanie, godzi się, by zabrano Mu ostatnią szatę. Jego miłość odsłania swą moc w bezsilności, w cichości i bezbronności. Ukazuje w naszym ciemnym świecie świętą łagodność, rezygnację z siły i zachęca, by nasza miłość stawała się miłością wszechmocną, taką, która idzie aż do swego kresu. Wszechmocą miłości jest śmierć. Dojść do kresu miłości to umrzeć za tych, których się kocha, a także im przebaczyć.
Nigdy nie jesteśmy do końca chrześcijanami, ale wciąż się nimi stajemy, ze słowa na słowo, z czynu na czyn. Nasze życie wymaga ciągłych nawróceń. Ostatecznie o wszystkim będzie rozstrzygać nasza wewnętrzna postawa, ta odrobina miłości będąca odpowiedzią na bezinteresowną czułość Chrystusa. Tak to już bowiem się dzieje, że – jak doskonale poeta Edmond Jabès – mając przed sobą wytyczone drogi, wybieramy najczęściej tę, która oddala nas od celu, która prowadzi gdzie indziej, gdzie nas nie ma. Z tym wyjątkiem, kiedy wiedzie nas natchnienie, kiedy jesteśmy w stanie podwyższonej wrażliwości lub łaski – ale to stan bardzo rzadki, a ci, którzy go zaznają, wcale o tym nie wiedzą w chwili, gdy go doświadczają. Tym bardziej że być w stanie łaski oznacza często zgubić swoją zwykłą drogę i iść drogą ukrytą, bardziej tajemną i trudną. Drogą Wielkiego Postu, aż do Zmartwychwstania.
1. Zamiast siedzieć przed telewizorem wstąpmy na chwilę do kościoła i powiedzmy Chrystusowi jakieś intymne słowo.
2. Nigdy nie jesteśmy do końca chrześcijanami, ale wciąż się nimi stajemy, ze słowa na słowo, z czynu na czyn. Nasze życie wymaga ciągłych nawróceń.
opr. aś/aś