Bo w życiu jest miejsce i na płacz i lament, i na radość i taniec.
"Idziemy" nr 17/2011
Od dzieciństwa najbardziej lubiłem deszczowe i melancholijne dni, a co za tym idzie, z pozoru smutne uroczystości, jak Środa Popielcowa i Wielki Piątek. Kojarzyły mi się z upływem czasu, dojrzewaniem, jakąś wędrówką do czegoś głębszego, istotniejszego, prawdziwszego. Pamiętam, że jako dziecko nie obchodziliśmy w domu żadnego duchowego przygotowania do Wielkanocy, co najwyżej mama zaganiała mnie do sprzątania. O Triduum Paschalnym nawet wtedy nie słyszałem, zresztą całe święta sprowadzały się do spotkania z rodziną przy suto zastawionym stole i – w ramach świątecznego sportu – do poszukiwaniach ukrytych w ogrodzie czekoladowych pisanek.
Znacznie później odkryłem, że Wielkanoc to w zasadzie całe Triduum. W Niemczech nie jest ono tak celebrowane jak w Polsce. Są to po prostu trzy Msze Święte i jedno nabożeństwo, mniej lub bardziej śpiewane, i o całe niebo krótsze! Kiedy w Polsce po raz pierwszy udałem się z żoną w Wielki Czwartek na liturgię, okazało się, że czytaniom nie było końca. W Wielki Piątek natomiast tyle razy przyszło mi uklęknąć, że chyba odrobiłem ten gest oddawanej Bogu czci za wszystkie wcześniejsze lata. Bo trzeba wiedzieć, że w Niemczech zasadniczo już się nie klęka, nawet na podniesienie.
Natomiast w Wielką Sobotę rano żona wyjęła mały, wiklinowy koszyk, do którego włożyła nieco jedzenia, malowane przez siebie jajka, baranka, i stwierdziła, że idziemy do kościoła. Nigdy wcześniej nie widziałem na ulicy tylu ludzi z małymi bielą przykrytymi koszyczkami w ręku wędrujących do lub z kościoła! Przy zastawionym koszyczkami stole, czekając na błogosławieństwo księdza, spotkałem nawet znajomych, którzy nigdy nie bywają na Mszy! Ba, którzy nawet nie wierzą w Boga! W pierwszej chwili pomyślałem, że taką moc ma Zmartwychwstały Pan, przyciągając wszystkich do siebie. Okazało się jednak, że w przypadku wielu osób chodzi tylko o ten wiklinowy koszyczek pełen smakołyków.
W każdym razie Wielki Post i samo Triduum ze swoim melancholijnym oczekiwaniem pasuje mi jakoś do wizerunku Polski i Polaków, jaki w sobie noszę. Dlatego staram się naśladować polskie zwyczaje wielkopostne, uczestniczyć w pełnych zadumy i smutku Drogach krzyżowych czy Gorzkich żalach. Muszę jednak przyznać, że wraz z coraz większą liczbą siwych włosów na głowie coraz bardziej odczuwam również potrzebę prawdziwego poczucia radości, takiej, jaką przynosi nam wieść o Zmartwychwstaniu. Nie tej płytkiej, bezmyślnej, rodem z reklam telewizyjnych czy romantycznych komedii. Ale tej opartej na prawdziwym fundamencie, jakim jest zmartwychwstały Chrystus.
Orędownikiem takiej właśnie radości był mój przyjaciel, nieżyjący już niemiecki franciszkanin o. Gereon Goldmann. Niedawno została nawet wydana w Polsce jego biografia. Poznałem o. Gereona w Fuldzie, gdzie pracowałem pod koniec lat 90. Był już po osiemdziesiątce, ale tryskała z niego energia i humor. Ciekawa to swoją drogą postać. Urodzony w Niemczech, niedaleko Fuldy, w czasie studiów seminaryjnych został wcielony do oddziałów Waffen SS. Chciał być franciszkaninem, a tu kazano mu zabijać. Przez jakiś czas stacjonował w Polsce. Dzięki Opatrzności i swojemu sprytowi wielokrotnie cudem unikał śmierci. Odmawiał zabijania i wręcz brał udział w spisku na życie Hitlera. Za to został skazany przez nazistowski sąd wojskowy na karę śmierci. Właśnie cudem jej uniknął. Po wojnie znowuż Brytyjczycy skazali go na śmierć za rzekome popieranie nazizmu, jednak interwencja Piusa XII ocaliła mu życie. Został wyświęcony na kapłana w Algierii, w obozie jeńców niemieckich. Po zwolnieniu udał się do Japonii, by tam pracować z najuboższymi. Aby się utrzymać i móc jeszcze pomagać, zbierał po ulicach stare ubrania, dlatego nazywany jest w dosłownym tłumaczeniu „lumpsztrusem z Tokio”. Nigdy się tego miana nie wstydził. Bardzo ciężko pracował, aby wybudować w Japonii dwa kościoły, szpitale, Instytut Muzyki Kościelnej. Stary i schorowany wrócił do Fuldy. Tam się poznaliśmy.
Był moim wzorem, gdyż w wieku trzydziestu kilku lat wyjechał do Japonii, tak jak ja do Polski. Zaczął się mozolnie uczyć języka japońskiego – jak ja polskiego. Był też moim spowiednikiem. I zawsze powtarzał, że bardzo ważne jest uznanie grzechów, szczera spowiedź i żałowanie za winy. Ale nieodzowna jest następująca po tym radość z oczyszczenia, ze spotkania z Panem. Bo w życiu jest miejsce i na płacz i lament, i na radość i taniec. Dlatego zawsze po odbytej spowiedzi zapraszał mnie do siebie na własnoręcznie sporządzony likier. I mówił: pamiętaj, w życiu musi być też miejsce na ten „likier”, na tę słodycz Zmartwychwstania. I tego właśnie życzę wszystkim czytelnikom „Idziemy” z okazji Świąt Wielkiej Nocy.
Autor jest dziennikarzem niemieckiego tygodnika „Die Tagespost”
opr. aś/aś