Najbliższa niedziela będzie weryfikacją stanu praktyk religijnych wiernych w Polsce. Czy dotarła do ich świadomości informacja o zniesieniu dyspens? Jak zachowają się w tej sytuacji?
Z niepokojem czekam niedzieli 20 czerwca. Tego dnia bowiem we wszystkich diecezjach przestaje obowiązywać dyspensa od obowiązku udziału we Mszach świętych w niedziele i tzw. święta nakazane. Zobaczymy, jak ta decyzja episkopatu wpłynie na frekwencję wiernych w kościołach. Będzie to nie tyle nawet próba gorliwości religijnej Polaków, bo ci najgorliwsi już dawno do świątyń wrócili, ile raczej sprawdzian, na ile głos biskupów ma przełożenie na praktyczne zachowania i decyzje wiernych.
Dotychczas z frekwencją na Mszach generalnie nie było najlepiej. Można to tłumaczyć dość restrykcyjnymi przepisami wydawanymi przez władze państwowe i obawami przed zarażeniem się właśnie w kościele. Również decyzje podejmowane w tej sprawie przez władze kościelne były czasem nieoczywiste i pozwalały na dowolną interpretację. Pewnie nie mogło nawet być inaczej, bo w Kościele sprawy obowiązku moralnego i grzechu ostatecznie rozstrzygają się w ludzkim sumieniu.
Dalsze utrzymywanie specjalnych dyspens nie miało sensu w sytuacji, kiedy rządowe limity wiernych w kościołach raczej nie będą przekraczane. Zgodnie z najnowszymi decyzjami rządu w kościołach może już być zajęta połowa wszystkich miejsc (również stojących), nie wliczając w to osób zaszczepionych. Od następnej niedzieli możliwe będzie zapełnienie przestrzeni kościelnej nawet w 75 proc. Takiego zapełnienia w większości świątyń nie mieliśmy nawet przed pandemią.
Problem z pomieszczeniem wiernych może zatem pojawić się tylko sezonowo w małych kościółkach zlokalizowanych w wakacyjnych kurortach. Ale i tam księża na pewno sobie poradzą. Większym wyzwaniem może się okazać wytłumaczenie wiernym, że oglądanie Mszy świętej w internecie nie jest już tym samym co faktyczny, pełny w niej udział. Niektórzy jeszcze niedawno mówili przecież coś zgoła przeciwnego. A ludzie szybko przyzwyczajają się do tego, co łatwiejsze. Abp Grzegorz Ryś podjął w tej kwestii radykalną decyzję, zaprzestając właśnie transmisji Mszy świętej ze swojej kaplicy. Jest to raczej ważny sygnał do refleksji niż wezwanie do bezwzględnego naśladownictwa, bo samo zwiększenie nasycenia internetu i telewizji treściami religijnymi te ż jest jakąś wartością. Trzeba z niej tylko umiejętnie korzystać.
Obawy budzi fakt, że mimo coraz szerszego dostępu do mediów i nowych środków technicznych głos najwyższych hierarchów kościelnych w Polsce staje się w przestrzeni publicznej jakby coraz słabszy. Trochę chyba sami są sobie winni, a trochę padli ofi arą cywilizacyjnej rewolucji. Poobijani słusznymi bądź absurdalnymi oskarżeniami, generalnie nie kwapią się, aby być ewangelicznym znakiem sprzeciwu. Jedni aktywnie płyną z głównym nurtem naszych czasów, inni milczą, aby się nie narazić. Wypowiedzi tych nielicznych, którzy biorą na serio zobowiązania płynące już nie tylko ze święceń, ale choćby z sakramentu bierzmowania, są przedmiotem cynicznej manipulacji, a oni sami — celem bezpardonowych ataków. Bo co dociera do opinii publicznej z wypowiedzi abp. Marka Jędraszewskiego? Że każe Polkom rodzić dzieci, jak najwięcej i bez względu na sytuację? Albo z wypowiedzi abp. Stanisława Gądeckiego? Że mimo zarazy każe ludziom chodzić do kościoła i „nalega” na premiera, aby zmienił przepisy, że chce obowiązkowych lekcji religii? Głos innych sprawiedliwych praktycznie nie przebija się w mediach — poza częścią mediów katolickich.
Nawet ostatnie poświęcenie narodu i Kościoła w Polsce Sercu Jezusowemu zostało w mediach sprowadzone do dyżurnego „przepraszania za pedofilię”. A przecież po stu latach od pierwszego poświęcenia biskupi polscy szerzej zdiagnozowali zagrożenia, grzechy i bóle, z którymi musimy się zmierzyć. W odróżnieniu od tamtej sytuacji, gdy zagrożenie szło ze Wschodu, współczesne zagrożenia mają głównie charakter wewnętrzny. Problem jest w nas. To nie tylko pedofilia, szczególnie bolesna, gdy dopuszczają się jej duchowni. Ale to również społeczny brak szacunku do życia, który objawił się gwałtownie w jesiennych manifestacjach proaborcyjnych, to prywata i partyjniactwo, włącznie z próbami instrumentalnego traktowania religii, wreszcie nałogi, uzależnienia, agresja i niezdolność do dialogu. Mamy się z czego nawracać! A że nie wszyscy te wezwania usłyszą, to inna sprawa. Zacznijmy od nawrócenia tych, którzy słyszą, i od tych, którzy innych do nawrócenia wzywają. Bo od czegoś zacząć trzeba. Przed nami ważny sprawdzian.
opr. mg/mg