Gonzalo Mosca. Związkowiec prześladowany przez dwie dyktatury
ISBN: 978-83-7660-963-8
Wydawnictwo Jedność
Ilość stron: 240
Oprawa: miękka
Format: 135x205 mm
www.jednosc.com.pl
„Moje godziny były policzone. Byłem zrozpaczony”. Urugwajski działacz Gonzalo Mosca znajdował się w niebezpieczeństwie z powodu swoich przekonań politycznych.
W 1977 roku Gonzalo miał 28 lat. W tym okresie już od pewnego czasu generałowie pozbywali się dysydentów z taką samą obojętnością, z jaką zabija się komary. Młody Mosca należał do Grupos de acción unificada, które były koalicją ruchów uczestniczących w 1971 roku w zakładaniu „Frente Amplio”, lewicowej federacji, która od 1984 roku, kiedy to Urugwaj przywrócił demokrację, rządzi nieprzerwanie w Montevideo. Gonzalo postanowił opowiedzieć swoją historię, kiedy tylko zobaczył w transmisjach satelitarnych człowieka, który go uratował.
Sytuacja Gonzalo w ojczyźnie tak się pogorszyła, że musiał uciekać do Argentyny. Wówczas jeszcze niewiele wiedziano o reżymie generałów. Mosca myślał, że będzie mógł się zaszyć gdzieś na bezkresnych peryferiach Buenos Aires czy w rozległej pampie. Zamiast tego wpadł z deszczu pod rynnę.
W Montevideo uformowało się pięć jednostek wojskowych, które rozpanoszyły się w ośmiu tajnych ośrodkach więziennych i na dziewięciu tajnych cmentarzach, już od 1971 roku przeznaczonych dla „ Juventud Comunista”.
Kiedy młodzieniec o zwichrzonych włosach dotarł do Buenos Aires, schronił się w domu przyjaciela. Osłona nie trwała długo. „Argentyńskie wojsko przyszło szukać nas wtedy, gdy już uciekliśmy z mieszkania” – opowiada Mosca po trzydziestu sześciu latach. Ostrzegł ich stróż budynku: „Te matarán (zabiją cię)”. Ale by nie dać się zabić, była tylko jedna droga. Droga pełna pułapek dla kogoś takiego jak on: prosić o pomoc księży. Z publicznego telefonu Gonzalesowi udało się na szczęście dodzwonić do jednego ze swych braci, jezuity przebywającego w Argentynie. Ojciec Mosca nie mógł mu pomóc bezpośrednio, ale wiedział, do kogo się zwrócić.
Kilka dni później młody jezuita przybył do argentyńskiej stolicy, gdzie jego brat, „il compańero Mosca”, odliczał minuty, jakie dzieliły go od już napisanego epilogu, zastanawiając się tylko nad jednym: Czy wojskowi z Buenos Aires zabiją go w Argentynie, czy też przekażą go pedantycznej trosce swoich urugwajskich kolegów?
Kiedy ojciec Mosca skontaktował się ze swoim nauczycielem filozofii, ten odpowiedział, jak gdyby dyktował telegram. Robił tak zawsze, kiedy sytuacja stawała się poważna: „Przyprowadź do mnie swego brata, postaram się mu pomóc”. Ojciec Bergoglio przyjechał samochodem w umówione miejsce. Nie było z nim nikogo innego. Gonzalo Mosca wrażenia tamtych godzin ma ciągle wypisane na swojej twarzy – twarzy ocalonego. Uśmiecha się, kiedy o tym mówi. Jednak tamtego dnia czuł, że nie wytrzyma strachu.
Kiedy się o tym dziś opowiada, wydaje się, że była to mission impossible nieustraszonego tajnego agenta. Ojciec Bergoglio dobrze znał Buenos Aires, gdzie się urodził i mieszkał od czterdziestu lat. I znał obsesje, manie i nawyki wojskowych. „W czasie drogi powiedział mi, abym nie wyglądał przez okienko. Na każdym zakręcie drogi byli żołnierze”. Narastający lęk, płuca, które zdają się już nie łapać tlenu. Pięćdziesiąt kilometrów, które wydawały się dziesięciokrotnie dłuższe. Nagłe zmiany kierunku, skręty z głównej drogi na boczne. Oczy jezuity, który od czasu do czasu spoglądał w lusterko wsteczne.
Nawet kościoły nie były już bezpiecznym schronieniem. Do księży zdrajców, księży zastraszonych, tych, którzy otwarcie wspierali reżym, dochodziły jeszcze wtyczki. Nie było to trudne w tej stolicy o wielu oczach i licznych uszach.
Cała droga była usiana ciemnymi furgonetkami. Jedne stały, inne nieustannie krążyły niczym milczące psy myśliwskie, zajęte nerwowym oznaczaniem terenu. Wzbudzając lęk tylko tym, że są w ruchu. Nie, nie można było ufać, nawet idąc do kościoła. Nie można było się połapać, kto wchodził tam na krótki pacierz, a kto wychodził, by donosić.
Buenos Aires jest miastem doskonałym do kontrolowania terenu piędź po piędzi. Stolica federalna, jak wiele metropolii o raczej niedawnym pochodzeniu, jest siatką, która dla wojskowych nie kryje niespodzianek. Kompleksy mieszkaniowe tworzą kwadratowe blokowiska, dość szerokie ulice, żadnych ciemnych zaułków, żadnych nieprzewidywalnych skrzyżowań. Niemożliwa ucieczka przed żołnierzami. Ale dla tych, którzy tam żyją, Buenos Aires jest labiryntem bez tajemnic. Wiedzą o tym Anglicy, wiedzą i Hiszpanie. Pierwsi wypędzeni na morze ze swymi garnizonami w 1807 roku, drudzy odesłani na karawelach przez tzw. rewolucję majową w 1810 roku, kiedy lud, który w krótkim czasie stał się narodem, zadecydował o samostanowieniu.
A przecież w latach brudnej wojny wielu postępowało tak, by nie słyszeć i nie widzieć. Również Kościół wyszedł z niej rozbity – z wiarygodnością, którą trzeba było odzyskać, i wspólnotą, którą trzeba było odbudować.
Nie tylko fordy falcony przemalowane na zielono budziły grozę. Te przynajmniej można było rozpoznać. Natomiast patotas, bandy bojówkarzy i porywaczy w cywilu, mogły ukrywać się wśród kierowców stojących w kolejce do tankowania albo też kamuflować się jako robotnicy w zniszczonych furgonetkach, które przemierzały peryferyjne dzielnice.
W końcu coś znajomego sprawiło, że Gonzalo przestał się trząść. „Mój brat studiował w San Miguel, u jezuitów. Natychmiast rozpoznałem to miejsce”.
W domu Towarzystwa nie pozostał długo. „Było to najwyżej cztery dni”. Tyle wystarczyło ojcu Bergoglio do zorganizowania ucieczki. „Przedstawiłem się jako student, który chciał uczestniczyć w krótkich rekolekcjach”. Tak naprawdę nie było to wielkie kłamstwo. Każdy, kto się znalazł w takiej sytuacji, w tym miejscu, z tym wolnym od uprzedzeń jezuitą, zaczynał się zastanawiać, co i kto kazało jeszcze młodemu księdzu ryzykować osobiście, narażając na niebezpieczeństwo swoich współbraci, aby ocalić tych, którzy w sumie byli nieznani, o kontrowersyjnych, nawet antyklerykalnych poglądach. „Kiedy Bergoglio pracował nad rozwiązaniem mojego przypadku – wspomina Gonzalo Mosca – codziennie wieczorem przychodził mnie odwiedzić. Długo rozmawialiśmy. Wiedział, że byłem bardzo spięty i że nie mogłem zmrużyć oka. Dał mi powieści Borgesa, a nawet radio, abym czymś sobie wypełnił czas i miał dostęp do informacji”.
Pomoc dysydentom w ucieczce była nie tylko pełną ryzyka operacją, lecz bardzo konkretnie wiązała się z możliwością skończenia bezpośrednio w łapach morderców. Ojcu Jorge udało się zbudować sieć wsparcia w Brazylii, dzięki której organizował udane ucieczki. Tak naprawdę nikt z należących do „systemu Bergoglio” nie wiedział, że jest jego częścią. Każdy robił pojedynczą konkretną przysługę dla argentyńskiego prowincjała: jeden zapewniał miejsce do spania na kilka nocy, ktoś inny podróż samochodem, ktoś szepnął właściwe słowo urzędnikom konsulatów europejskich, inny przekazywał bilety lotnicze. Organizacja ze szczelnym podziałem funkcji. Jedyny sposób, aby ograniczyć do minimum ryzyko i aby informacje krążyły możliwie jak najmniej, nawet wśród jezuitów.
Nie była to bezpodstawna ostrożność. Po latach zdołano udowodnić, że było niejedno podejrzenie. W całej Ameryce Łacińskiej miała miejsce cała seria wojskowych zamachów stanu według porządku prawdopodobnie nieprzypadkowego, począwszy od zamachu w Brazylii w 1964 roku po ten w Argentynie w roku 1976. Wielkie ryzyko, które przeszło do historii jako Operacja Kondor, represje na szeroką skalę zorganizowane przez wojskowe junty i polowanie na przeciwników.
Według części niezależnych badań do Operacji Kondor oprócz Chile Pinocheta i Argentyny Videli przystąpiły również Urugwaj, Brazylia, Paragwaj i Boliwia. Pierwsze zebranie robocze tajnych służb zaangażowanych w tę operację odbyło się w Santiago de Chile od 25 listopada do 1 grudnia 1975 roku. Była to inicjatywa założyciela tajnej policji generała Pinocheta – Manuela Contrerasa, z cichym przyzwoleniem Stanów Zjednoczonych, które po wprowadzeniu komunizmu na Kubie chciały zablokować wpływ socjalizmu na resztę kontynentu.
Jeden z brazylijskich generałów przyznał, że w okresie dyktatury istniały porozumienia między państwami południowoamerykańskimi w sprawie aresztowania i przekazywania dysydentów. Opozycjonistów obcokrajowców, którzy chronili się w Brazylii, „nie mordowaliśmy – tłumaczył lokalnej prasie były generał Agnaldo Del Nero – celem było schwytanie ich i przekazanie” krajom pochodzenia. Del Nero, szef Ośrodka Informacji Sztabu Głównego (CIE) w S ão Paulo w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, uściślał, że kiedy brazylijscy wojskowi otrzymywali informacje o jakimś podejrzanym obcokrajowcu, który miał przybyć do Brazylii, standardem było aresztowanie i odesłanie go z powrotem. „Tak właśnie stało się z dwoma Włochami” – zapewniał, mówiąc o Argentyńczykach włoskiego pochodzenia, Horacio Domingo Campiglii i Lorenzo Vinasie, działaczach Montoneros. Campiglia został schwytany w marcu 1980 roku na lotnisku Galeão w Rio de Janeiro po przybyciu z Wenezueli, a Vinasa aresztowano w czerwcu 1980 roku w Uruguaianie, w stanie Rio Grande do Sul.
Łatwo się domyślić, jakie obawy miał Jorge Mario Bergoglio. Argentyna graniczyła z państwami podlegającymi ingerencji wojskowej, ale Brazylia ze względu na jej wielkość i rozbudowane struktury jezuitów bardziej niż inne kraje nadawała się na schronienie dla uciekinierów. Jednak w żadnym wypadku nie mogło to się odbywać przy wykorzystaniu lotów międzynarodowych.
Ojciec Jorge wiedział o tym. W tych dniach, kiedy Gonzalo Mosca ukrywał się w pokoju ofiarowanym mu w Colegio Maximo w San Miguel, przełożony argentyńskich jezuitów uruchomił trzy etapy, które miały pozwolić młodemu działaczowi odzyskać wolność.
„Miałem wsiąść do samolotu z Buenos Aires do Puerto Iguazú, przy granicy z Brazylią i Paragwajem. Stamtąd miałem przejść na terytorium brazylijskie”. Mając bilet na cały lot Mosca miał dotrzeć do granicy północnej. Jej przekroczenie miało się dokonać tajnie, na pokładzie łódki. Kiedy zaś Urugwajczyk byłby już w Brazylii, mieli się nim zająć inni jezuici, którzy po krótkim pobycie załatwiliby mu wylot do Europy. Niesamowity plan.
Ażeby on zafunkcjonował, Gonzalo musiał pokonać cały łańcuch przeszkód, których już samo wyobrażenie przyprawiało o drżenie rąk. Nie wzbudzić podejrzeń agentów na lotnisku w Buenos Aires, ominąć argentyńskie i brazylijskie służby graniczne, dotrzeć do Rio de Janeiro unikając blokad, w końcu uzyskać rezerwację lotu albo miejsce na statku do Europy nie wcześniej niż po uzyskaniu zezwolenia od służb konsularnych kraju wybranego na emigrację.
Młody Urugwajczyk zaufał. „Ojciec Jorge nie tylko odwiózł mnie na lotnisko, ale odprowadził do samych drzwi samolotu” i opuścił lotnisko dopiero wtedy, gdy samolot oderwał się od pasa startowego.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem przewidzianym przez prowincjała. Przekroczenie Parany niedaleko majestatycznych wodospadów Iguaçu, a potem nowy okres „formacji duchowej” we wspólnocie Towarzystwa w Rio de Janeiro. W końcu upragnione lądowanie za oceanem.
Dziś Gonzalo Mosca jest znanym działaczem związkowym. Jak wówczas, tak i teraz jest po stronie urugwajskich robotników. Nie jest człowiekiem, o którym można powiedzieć, że jest pobożny. Przynajmniej do chwili, kiedy zobaczył, że niezwykły ksiądz, jakim okazał się Bergoglio, może zostać papieżem.
W kraju było przynajmniej dwustu desaparecidos. Niewielu w stosunku do skali zagłady opozycjonistów w sąsiedniej Argentynie. Ale również w Urugwaju prześladowano tysiące osób i tysiące uciekły za granicę. Technika „zniknięć” uruchomiona w Montevideo była później doskonalona przez juntę Videli.
„Zawsze się zastanawiałem – ciągle rozmyśla compańero Mosca – czy Bergoglio był świadom ryzyka, jakiego się podjął. Gdyby nas schwytano, zostałby oskarżony o chronienie wywrotowca, ściągając niebezpieczeństwo na całe kolegium jezuitów”.
Również i tym razem władze niczego nie podejrzewały. „Nie wiem, ilu innych zachowałoby się tak samo. Nie wiem, czy ktokolwiek by mnie ocalił, zupełnie mnie nie znając”.
Tym, którzy pytają Moscę, czy umiał to sobie wytłumaczyć, odpowiada: „Otrzymałem katolickie wychowanie u jezuitów. Mój brat jest jezuitą. To są ich wartości. Na ile ich znam, tacy właśnie są”.
opr. aś/aś