Ponton i dwie oranżady

O swoich wakacjach mówi Przemysław Babiarz

Jako dziennikarz sportowy TVP na ekranach naszych telewizorów gości często. Szczególnie w czasie transmisji z igrzysk i mistrzostw świata. Komentuje zwykle to, co dzieje się na lekkoatletycznych bieżniach, pływackich basenach i narciarskich trasach. Nic więc dziwnego, że będąc w ciągłym biegu, potrzebuje wyjątkowego wypoczynku. Ten znajduje w rodzinnym Przemyślu, Bieszczadach, ale i na śródziemnomorskich plażach. O swoich wakacjach mówi Przemysław Babiarz.  

Wakacje to czas bezcenny. Prawdziwy wypoczynek zapewnia jednak też odpowiednie miejsce. To Pana ulubione to...

— Każde wakacje spędzam w Przemyślu, do którego wyjeżdżam przynajmniej raz w roku na tydzień. Ściągają mnie tam rodzinne koneksje — bo to moje rodzinne miasto. Powracam do niego z chęci zobaczenia się ze swoimi bliskimi. Tam mieszka moja mama, siostra ze swoją rodziną, mieszkał też nieżyjący już tata. Są wujkowie, ciocie, kuzyni. Przemyśl przywołuje też lata młodości, kiedy człowiek był w szkole podstawowej i średniej. Te wspomnienia też są miłe. Poza tym przyciąga mnie krajobraz — formacja geograficzna zwana Bramą Przemyską, która otwiera się na wschód i jest zwieńczeniem pasma łańcuchów wzgórz, które ciągną się po obydwóch brzegach Sanu w kierunku zachodnim i południowym. Daje to takie amfiteatralne położenie całego Przemyśla. Dzięki temu pięknie wyeksponowane są wspaniałe obiekty architektoniczne, przede wszystkim kościoły, które w starej części miasta piętrzą się jeden nad drugim. Taki efektowny widok ma ten, kto wjeżdża do Przemyśla od zachodu. Szosą idzie się na przeciwległe wzgórze z tymi świątyniami z katedrą i jej wieżą, kościołem karmelitów... Przemyśl to też historia. Miasto było podczas pierwszej wojny światowej największą austriacką i trzecią co do wielkości europejską twierdzą. Zostały po niej ruiny, bo Austriacy wysadzili ją, by nie dostała się w ręce Rosjan. W ostatnich latach te obiekty forteczne zostały rewitalizowane, więc dziś można je zwiedzać. Szlak forteczny oznaczony czarną farbą wiedzie zresztą wokół całego Przemyśla. W forcie jednak nie tylko obiekty i pozostałości po nich są rewelacyjne. Piękne są również widoki. 

Z przepięknym Sanem w roli głównej.

— Płynąc w górę Sanem do jego źródeł, trzydzieści kilometrów od Przemyśla natykamy się na położoną w parku bramę w Kroszczynie, perłę renesansu. Tam są przepiękne spływy kajakowe, ale ja lubię tam pływać na... pontonie.

W zeszłym roku, rozmawiając ze mną, pływał Pan właśnie pontonem.

— Tak to prawda. Ponton dmuchamy w Kroszczynie i stamtąd płyniemy kilka godzin do samego Przemyśla. To wspaniały relaks na wodzie, w towarzystwie czapli siwych i innych atrakcji krajobrazu. W pobliżu jest też Kalwaria Pacławska, czyli sanktuarium Matki Bożej, którym opiekują się oo. franciszkanie. Co roku odbywają się tam spotkania młodych, no i oczywiście uroczysty odpust we Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny 15 sierpnia. Jestem jednak nie tylko tam, ale i w Bieszczadach, Ustrzykach Górnych, Niżnym, idę na Tarnicę albo którąś z Połonin, albo wchodzę do Chatki Puchatka. Mój pobyt w Przemyślu wiąże się więc zawsze z dodatkowymi atrakcjami.

Czas wolny spędza więc Pan zdecydowanie aktywnie.

— Raczej tak, choć nie ukrywam, że czasem lubię położyć się na piasku nad morzem i posłuchać, jak szumią fale i jak bawią się dzieci w piasku. To daje duży relaks, bo szum wody, ciepło piasku i rozsądne wystawienie się na słońce to fantastyczna sprawa. Choć nad morze jeżdżę daleko, zawsze marzę, by wrócić nad Bałtyk. Nad nim niestety pogoda jest kapryśna, ale z kolei nasze piaszczyste plaże biją na głowę te śródziemnomorskie, pełne kamieni lub skał.

Z dzieciństwa najczęściej wspomina się wakacje.

— Taki strzęp wspomnienia wiąże się z pierwszym wyjazdem wakacyjnym na wczasy z rodzicami na Hel. To był rok 1966 i mistrzostwa świata w piłce nożnej w Anglii, które były pokazywane w polskiej telewizji. Oczywiście nic z nich nie pamiętam, ale opowiadano mi później w rodzinie, że mój tata — zapalony kibic — chciał oglądać mecze, a ja mu to zawsze utrudniałem. Jako niespełna trzyletnie dziecko przychodziłem na salę telewizyjną i odciągałem go sprzed ekranu. Wspomnieniem bardziej świadomym, dla mnie bardzo sentymentalnym, są rodzinne wyjazdy do wsi Bystra niedaleko Gorlic. Jeździliśmy tam do gospodarstwa rodziców chłopca, którego moja mama uczyła w Ośrodku Szkolno- Wychowawczym dla Dzieci Głuchoniemych w Przemyślu. Mama długo pracując ze Stasiem, tak się z nim i jego rodzicami zaprzyjaźniła, że w Bystrej byliśmy kilkakrotnie. Choć jego rodzice już nie żyją, wciąż utrzymujemy kontakt z jego braćmi. Mimo że od ostatnich wakacji, które spędziłem tam jako dziecko, minęło już 40 lat, czasem do tej Bystrej zaglądam.

Wakacje to czas pielgrzymek. Było tak także w Pana przypadku?

— Na pielgrzymce w wakacje byłem tylko raz. To był rok 1985, a ja akurat kończyłem II rok teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, a jednocześnie byłem świeżo po zdanych egzaminach na Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. W ramach podziękowania postanowiłem pójść na studencką pielgrzymkę do Częstochowy. I choć nie byłem związany z duszpasterstwem dominikańskim, postanowiłem, że na Jasną Górę wybiorę się z akademicką „Beczką”. Wyruszaliśmy w strugach deszczu spod Wawelu, a ja cierpiałem z... pragnienia. Było tak z prostej przyczyny; wziąłem ze sobą wszystko oprócz... kubka. Idąc z wioski do wioski, ludzie częstowali nas kompotem, wodą, a ja nie mając kubka i idąc bez żadnego towarzystwa, nie piłem nic, bo krępowałem się poprosić kogokolwiek o jakieś naczynie. W nocy z suszy dręczyły mnie koszmary. Dopiero na drugi dzień kupiłem dwie oranżady. To były niełatwe czasy, także jeśli chodzi o jedzenie. W kilkuosobowych grupach szliśmy do domów po talerz zupy. Wtedy odłączyłem się od reszty, a wraz ze mną pięć innych młodych osób. Zaprzyjaźniliśmy się i od tamtej pory w ramach „Beczki” na Jasną Górę szliśmy już jako podgrupa. 

Te przyjaźnie pielgrzymkowe przetrwały?

— Po latach odnaleźliśmy się z koleżanką, która tam szła. Okazało się, że należy do stowarzyszenia kibiców Cracovii. Mam z nią kontakt do dziś. Innym razem na maratonie krakowskim spotkałem jednego z kolegów, który teraz jest lekarzem. Od tamtej pielgrzymki minęło już sporo czasu, bo aż 28 lat.

A tegoroczne wakacje? Co poza Przemyślem?

— Od 10 do 18 sierpnia jadę na mistrzostwa świata w lekkiej atletyce do Moskwy.

Ale to będzie praca.

— Tak. Po tej pracy wezmę urlop. Kilka dni wolnego będę miał też przed mistrzostwami, bo na początku lipca w Lanckoronie spotkam się na zjeździe absolwentów naszego roku ze szkoły teatralnej.

Pozostaje mi życzyć Panu w te wakacje nie tylko fizycznego, ale i duchowego oddechu.

— Bardzo dziękuję. Tym bardziej że bardzo przyda mi się duchowa ucieczka od tego zgiełku i nadmiaru bodźców, których doświadczam na co dzień.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama