Justyna i Tomek Bukłaho cztery miesiące po ślubie wyjechali z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego "Młodzi Światu" na placówkę misyjną w Arequipie na południu Peru
Justyna i Tomek Bukłaho cztery miesiące po ślubie wyjechali z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu” na placówkę misyjną w Arequipie na południu Peru. Od stycznia 2010 roku pracują w Domu Księdza Bosko, gdzie opiekują się mieszkającymi tam chłopcami. Swoje doświadczenia opisują na blogu.
Po tygodniu spędzonym w Arequipie i odwiedzaniu domów nowych wychowanków wyjechaliśmy ponownie do Camany. Znaliśmy już miejsce, panujące zasady i nasze obowiązki, nie było więc żadnych problemów z ponowną aklimatyzacją nad oceanem.
Kolonie w ośrodku w Camanie zaplanowane są na kilkanaście grup, rotacja jest więc spora. Każdy poniedziałek jest dniem, kiedy stary turnus (dzieci i opiekunowie) wyjeżdża, a przyjeżdża nowy. Wiedzieliśmy zatem, że już nie spotkamy „naszych” chłopców, z którymi spędziliśmy pierwszy tydzień nad Pacyfikiem. Jedynie czterej klerycy i panie z kuchni spędzają w Camanie całe dwa miesiące. Bardzo nam było miło spotkać się z nimi ponownie, a stare znajomości procentowały wielokroć, zwłaszcza w kuchni.
Pierwszy tydzień spędziliśmy z dziećmi z oratoriów w Arequipie. Ciężko nam było na początku przestawić się na nową grupę. Bardzo przywiązaliśmy się do dzieci, które poznaliśmy na początku stycznia i po prostu za nimi tęskniliśmy. To przywiązanie mogło wynikać z tego, że były to pierwsze dzieci, które poznaliśmy w Peru i to one nauczyły nas podstawowych słów i zachowań przyjętych w tym kraju. Z drugiej strony były to dzieci, z którymi będziemy pracować cały rok w Domku Księdza Bosko w Arequipie i zainwestowaliśmy całą naszą energię i nasze emocje w nawiązanie tamtych relacji.
Mimo początkowych trudności po kilku dniach również z nową grupą dobrze się rozumieliśmy. Była to młodzież w wieku od ok. 13 do 20 lat, której tak naprawdę niczego nie brakowało w sensie materialnym. Ubrani byli „po europejsku”, mieli pieniądze na lody z budki czy słodycze. Jednak z dyscypliną i zaangażowaniem było już gorzej. Właściwie to bardzo podobnie się z nimi pracowało jak z polskimi nastolatkami — kreatywność, dyscyplina i zaangażowanie bardzo zależą od aktualnego humoru i nastawienia.
W kolejnym tygodniu przyjechali uczniowie ze szkół technicznych w Arequipie i Majes. Ta młodzież była uboższa materialnie, ale z kolei bardziej pracowita i kreatywna. Cóż, chyba nie będą to zbyt daleko idące wnioski, jeśli stwierdzę, że im kto biedniejszy, tym bardziej docenia możliwość wyjazdu na kolenie letnie i bardziej się angażuje.
Każdy turnus ma bardzo podobny schemat. O 5.45 jest gimnastyka, 6.30 — Msza Święta, później poranna toaleta, śniadanie i sprzątanie. Następnie przygotowany jest blok tematyczny, związany z prawdami wiary, ochroną środowiska czy zachowaniem przy stole. Ok. 10.30 wychodzimy na plażę, gdzie pływamy, gramy w piłkę nożną i siatkową, skaczemy na skakance. Zgłodniali, prosto z plaży biegniemy na obiad, po którym jest bardzo ważny punkt dnia — sjesta. Po drzemce ponowne plażowanie, gry, zabawy, tworzenie najróżniejszych konstrukcji z piasku. Ok. 17.30 sprawdzenie sprawności i szybkości wszystkich tych, którzy mają ochotę na prysznic. Z tego względu, że słodka woda jest dowożona, oszczędność jest obowiązkowa. Polega ona na tym, że wszystkie prysznice są w jednej chwili zajmowane, osoba, która władająca odpowiednim kluczem odkręca wodę, odlicza 5 sekund, kiedy to można namoczyć ciało, potem mydlenie i mycie głowy na sucho, a następnie 10 sekund na opłukanie. Po tym czasie woda jest zakręcana — nie ma kompromisów. Sprytniejsi już w kolejce się namydlają i myją głowę, żeby nie marnować czasu. Po wyszorowaniu słonych ciał jest czas na śpiewy, gry i zabawy, a następnie kolacja. Wieczór kończymy scenkami teatralnymi czy występami muzycznymi przygotowanymi przez grupy oraz modlitwą.
Nie każdy dzień wygląda tak schematycznie. Jeden dzień w tygodniu przeznaczony jest na wejście na wzgórze krzyża. Widok z tego wzniesienia jest niesamowity — pięknie widać ocean i okolicę. Wniesienie ma jeden bok piaszczysty, nie schodzimy zatem z niego, ale się turlamy. W tym samym czasie dzieci w Polsce zjeżdżają na sankach z górek, a tutaj turlają się z nich po piasku. W czasie drugiego turnusy spędziliśmy także jeden dzień nad rzeką. Najpierw trzeba do niej dojść — ok. 1,5 h spacerku brzegiem oceanu, a później kąpiele w słodkiej wodzie, która wpływa do oceanu. Mieliśmy z Tomkiem trochę sceptyczne nastawienie co do tej rzeczki. Szczerze mówiąc, nie jest ona pierwszej czystości — płynie przez okoliczne wioski i kończy swój bieg w miejscu, gdzie było nasze plażowanie. Dzieci wylegiwały się w takiej wodzie cały dzień, my weszliśmy po kolana, ale ani jedni ani drudzy nie mieli żadnych dolegliwości z tym związanych.
Warto też zaznaczyć, że wszyscy przydzieleni są do jakiejś grupy (ok. 15 osób w jednej). Do każdego zespołu dołącza 1 animator, 1 kleryk i 1 wolontariusz. Głównym dowodzącym jest animator, a wolontariusz tylko pomaga. Nie było więc dla nas wielkim stresem i wyzwaniem uczestniczenie w zajęciach. Każda grupa wybiera sobie nazwę i zbiera punkty — za punktualność, rozgrywki, stworzenie najciekawszej scenki teatralnej, wzniesienie najładniejszej budowli z piasku itp. Na koniec jest podliczanie punktów i wręczanie nagród.
Ciekawostką było dla nas wykrzykiwanie różnych haseł i wierszyków przy posiłkach. Okazało się, że ten zgiełk ma treść religijną (okrzyki typu: „Wojownicy Pana nie zabijają, walczą miłością Jezusa Chrystusa”).
Dzieci i młodzież peruwiańska w widowiskowy sposób wyrażają swoje emocje. Jeśli coś im się nie podoba, to jest po prostu wygwizdany i dosłownie rzucony na kolana. Jeśli ktoś coś „skwasi” (nie ważne czy dziecko czy główny szef turnusu), to wszyscy krzyczą: „Lawakita” (chyba tak się to pisze). Wtedy taka osoba absolutnie się nie obraża, tylko pada na kolana w miejscy widocznym dla wszystkich i drepcze jak krówka, co jakiś podnosząc nogę i kręcąc kuprem. Wszyscy w tym czasie śpiewają: „Lawakita, lawakita, a se mu, a se mu...”. Ubaw niesamowity. My również niejednokrotnie mieliśmy przyjemność być „Lawakitą”.
Musimy przyznać, że dzieciaki i młodzież mają tutaj tysiąc pomysłów na to, jak z niczego zrobić coś niesamowitego. Pewnego wieczoru (jeszcze na turnusie z początku stycznia) dostały zadanie, żeby stworzyć potwora. Materiałów papierniczych nie ma za dużo, ale takowe wcale nie były potrzebne. Wszelkiego rodzaju śmieci — puszki, pudełka, worki i szmatki poszły w ruch i dzieci same poprzebierały się za potwory. Efekt był oszałamiający.
Dzieci bardzo angażują się w nauczanie nas języka. Cierpliwie powtarzają po kilka razy ten sam wyraz, cieszą się, gdy zapamiętamy, śmieją się do łez z naszych błędów. Niezły ubaw miały, jak Tomek tłumaczył z przekonaniem, że urodziny obchodzi 50. maja. A tak na marginesie, to Tomi (nowa ksywka nadana przez dzieciaki) idzie jak burza z językiem. Klerycy — oni najlepiej mogą zauważyć postęp — nie mogą wyjść z podziwu. Teraz się śmieją, że na początku myśleli, że Tomek jest nieśmiały i zamknięty w sobie, bo nic nie mówił. Teraz, kiedy na każdym kroku sypie dowcipem, mają o nim zupełnie inne zdanie. Z tym językiem to mamy zabawne sytuacje. Ja miałam pewne zwątpienie językowe na samym początku — w pierwszy dzień pierwszego turnusu. Z odwagą i pewnością, że chociaż przedstawić się potrafię, zagadnęłam dziewczynkę z mojej grupy. Wirginia mi odpowiedziała, stosując wyrazy, w których było dużo „ci” i „si”. Nic nie zrozumiałam. Okazało się później, że mówiła do mnie w języku Quechua, którym mówi się w rejonie Cusco — nie dziwota więc, że nic nie zrozumiałam. Szok przeżyłam jednak niemały.
Jeśli chodzi o ocean, to urzeka — zwłaszcza o 6 rano, gdy wstaje słońce i ok. 17, gdy zachodzi. Woda jest czysta, chociaż przy samym brzegu miesza się z piaskiem i powstaje błotko. Piasek nie jest taki jasny jak nad naszym morzem, ale szary — ponoć wulkaniczny, drobny i bardziej lepi się do skóry. Przeróżne zwierzątka można zobaczyć w wodzie, przede wszystkim małże i kraby. Zwłaszcza nocą kraby wychodzą na wędrówki, jeden nawet odwiedził nas w pokoju (drzwi w pokojach nie zaczynają się u samej podłogi, tylko nieco wyżej). Widzieliśmy też delfiny, jak sobie pływały w większej grupie.
Szkoda tylko, że mieszkańcy i turyści nie szanują tego cudu natury - śmiecą okrutnie. Jednego dnia była fiesta ok. 5 km za naszym ośrodkiem, tam gdzie nie dojeżdżają samochody i tłumy turystów zmierzały tam wieczorem, mijając nasz dom. Imprezowicze zastawili po sobie niezłą kolekcję butelek, papierów i innych śmieci.
Plażowanie i przebywanie z dziećmi na koloniach bardzo nam służy. Uczymy się przy nich języka, poznajemy ich zachowania i zwyczaje. Na pierwszym turnusie się spaliliśmy, więc teraz nie wychodzimy z domu bez wklepania w skórę filtra 60. Dzieci się dziwią, że nie jesteśmy tak ciemni, jak one — przecież też wychodzimy na słońce. Lubią skubać naszą skórę, żeby sprawdzić, czy jest prawdziwa. Większość osób ma tutaj ciemną skórę, ale też w zależności od regionu czy od genów jej odcienie są różne. Ludzie z gór mają jeszcze dodatkowo rumieńce na ciemnej skórze. Bardzo mi się to podoba, ale w tym kraju, im ciemniejsza skóra, tym gorszy start. Większość chciałaby mieć jasną karnację. W telewizji czy na bilbordach w 95% pokazywane są osoby o jasnym odcieniu skóry. Biali nazywani są tutaj potocznie „gringo”. Ale okazało się, że tylko Tomek jest gringo, a ja jestem wampirem, bo mam ciemne włosy i oczy a jasną skórę. Dzieci w prosty sposób umieją wszystko wyjaśnić.
Justyna i Tomek Bukłaho
opr. aw/aw