Z o. Andrzejem Kamińskim, dominikaninem, wieloletnim magistrem (czyli mistrzem) kleryków dominikańskich, przełożonym dominikanów w Rosji na Ukrainie, rozmawia Ela Konderak
Dlaczego człowiek szuka mistrza?
Najczęściej dlatego, że nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, która go otacza, nie radzi sobie z nią, ale także dlatego, że szuka „czegoś więcej”, czasem nawet nie umie powiedzieć czego. Szuka jakiegoś głębszego życia. Kiedy odkrywa, że sam nie jest w stanie zrealizować swojego pragnienia, szuka kogoś, o kim myśli, że mu pomoże.
Czy takie szukanie na oślep nie jest niebezpieczne?
Jest niebezpieczne, bo dużo w nim emocji, a wtedy łatwo znaleźć złego mistrza, łatwo się pogubić.
Czy Ojciec też szukał?
Tak, ale dopiero w nowicjacie pierwszy raz uświadomiłem sobie, że potrzebuję mistrza. Widziałem całe bogactwo zakonu, w który wchodziłem i nie umiałem się w tym bogactwie odnaleźć. Zupełnie sobie nie radziłem. Zakon to było coś innego niż to, co wyniosłem z domu. Pamiętam wielką niecierpliwość, jaka mnie wtedy ogarniała. Z jednej strony był ideał, który odnajdywałem w Piśmie Świętym, w Konstytucjach i chciałem szybko wprowadzić go w życie. Z drugiej strony byli ci, którzy mnie wprowadzali w zakon i zachowywali się tak, jakby ich nie interesowało moje pragnienie. Wszystko mnie przerastało, całe bogactwo życia duchowego i całe bogactwo liturgii. Nie umiałem nawet służyć do Mszy...
Moja bezradność spowodowała, że szukałem kogoś, kto by mi pomógł, szukałem mistrza. Ale to była ułuda. Ja po prostu chciałem szybciej się odnaleźć i domagałem się, żeby ktoś za mnie wykonał pewien trud, pewną pracę. Chciałem się dowiedzieć, co mam robić. Tymczasem zakon dał mi pewne możliwości i powiedział: żyj tym, spróbuj sam, pozmagaj się, zobacz, czy to jest to, o co ci chodzi. Zostałem rzucony na głęboką wodę. Minęło trochę czasu, zanim dostrzegłem w tym jakiś sens.
Trzeba było czasu, nie dało się szybko...
Nie da się sztucznie przyspieszyć dojrzewania. Człowiek musi „swoje przejść” i to w takim tempie, na jakie go stać. Nie szybciej. Zakon zostawił mi dużo miejsca na samodzielność. Pytałem braci, powoli dowiadywałem się różnych rzeczy i w końcu zrozumiałem, że wcale nie potrzebuję mistrza, który mnie nauczy reguł. Bo nie chodzi o mistrza od reguł.
Sam się odnalazłem w tej rzeczywistości, jaką jest zakon. Nie pomógł mi jakiś mistrz, magister czy kierownik duchowy, ale wspólnota. Wspólnota odpowiedziała bardziej lub mniej na te pragnienia, które we mnie były, pokazała mi, co mam robić, ociosała moje kanty. Stało się to tak jakoś przy okazji, jakby niezależnie od moich starań. Ciągle poszukując mistrza w tym pierwszym okresie, zostałem ukształtowany przez wspólnotę.
Czy chce Ojciec powiedzieć, że człowiekowi nie jest potrzebny mistrz, o jakim marzy?
W chrześcijaństwie Mistrzem jest Jezus. Czasami potrzebny jest ktoś, kto nam pomoże dojść do Niego, ale nie zawsze. Św. Paweł jechał do Damaszku i Jezus sam stanął na jego drodze. Nikt nie doprowadzał Pawła do tego spotkania, żaden starzec z długą brodą, żaden kierownik duchowy. Dobrym przykładem na to jest również św. Katarzyna, która wprost pytała Pana Jezusa o różne sprawy i Jezus jej odpowiadał. Takie osoby jak kierownik duchowy są oczywiście bardzo cenne, mogą czasami pomóc, ale nie są konieczne. Myślę, że to jest doświadczenie wielu, wielu świętych, tych którzy rzeczywiście doświadczyli Pana Boga i za Nim idą, że „święty starzec” wcale nie jest konieczny.
Ale jeśli nie ma starca, to skąd mogę wiedzieć, że to, czego doświadczam, jest prawdziwe?
A skąd wiedział o tym św. Paweł? Spotkanie ze Zmartwychwstałym było dla niego tak silne, że zmieniło całe jego życie, jego sposób myślenia, sposób patrzenia na rzeczywistość. Po kilku latach poszedł do Jerozolimy i spotkał się z Apostołami. Był z nimi tylko 15 dni. Ale to spotkanie przekonało i Apostołów, i jego samego, że doświadczenie spod Damaszku i doświadczenie Apostołów to jest to samo doświadczenie, że znają tego samego Jezusa. A więc kiedy nie ma „siwego starca”, nie ma kierownika duchowego, który poprowadzi, doświadczenie duchowe trzeba samemu weryfikować w Kościele. Trzeba sprawdzać, czy mój Jezus to ten sam Jezus, który został posłany przez Ojca, czy też jest to tylko moja fantazja, twór wyobraźni. Każdy z nas musi weryfikować swoje doświadczenie. Może to robić poprzez teologię, liturgię czy poprzez sakramenty, ale ta weryfikacja musi nastąpić. Musimy mieć pewność, że Jezus, którego spotkaliśmy, to właśnie ten Jezus, którego naucza Kościół od dwudziestu wieków.
Można się więc pomylić i nazwać spotkaniem z Jezusem coś, co wcale nim nie jest. Co jest najczęstszą przyczyną pomyłek?
Podążanie za swoimi wyobrażeniami. Bardzo często człowiek nie szuka prawdziwego Boga, ale drogi, która go szybko doprowadzi do jakiegoś celu, np. do doskonałości. W życiu duchowym skróty nie istnieją. Nie ma też urządzenia do przyspieszania życia duchowego. Trzeba uczciwie i we właściwym dla siebie tempie wszystko przejść. Nawet św. Paweł dopiero wiele lat po swoim nawróceniu zaczął głosić Chrystusa.
Potrzebujemy czasu. Są prawdy o Bogu trudne do przyjęcia, dorasta się do nich latami. Na przykład to, że Jezus umarł i zmartwychwstał było w historii często kwestionowane. Dzisiaj też wielu młodym ludziom trudno to przyjąć, a jedną z prób ucieczki przed prawdą o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa jest wiara w reinkarnację. Ważna jest cała prawda o Bogu. Odrzucając trud dotarcia do całej Prawdy, można pogubić się w swych poszukiwaniach duchowych. Wtedy człowiek chętnie słucha jakichś fałszywych nauczycieli i odchodzi do sekt.
Po czym poznać prawdziwego mistrza?
Nie znam definicji, ale myślę, że gdyby mistrz był bardzo skupiony na sobie i mówił, że jest najważniejszy, byłbym zaniepokojony. Gdyby nie prowadził mnie w wolności, też bym się wycofał.
Jednym z ważniejszych doświadczeń w życiu zakonnym było dla mnie doświadczenie wolności. Może dlatego, że mniej miałem tego doświadczenia w domu. W zakonie, wbrew pozorom, mimo ślubu posłuszeństwa doświadczyłem wolności. Prawdziwy mistrz zostawia dużo wolności.
A co z fascynacją mistrzem? Czy kierownik duchowy w chrześcijaństwie może uzależniać, tak jak guru w sekcie?
Popatrzmy na to bez emocji. Jeżeli ktoś wybiera jakiegoś kapłana na kierownika duchowego, to bardzo rzadko na początku swojej drogi głęboko i duchowo rozważa tę sprawę. Jego wybór jest najczęściej oparty na emocjach. Wybiera jakiegoś kapłana po prostu dlatego, że jest on sympatyczny, ma miłą powierzchowność, jest atrakcyjny intelektualnie. Często mówi się też o niebezpieczeństwie zakochania się w spowiedniku. Dziewczyna może się zakochać, a chłopak może się uzależnić emocjonalnie. Potępia się to jako coś bardzo złego, mówi się: tak być nie powinno, to wykluczone. A ja myślę, że na pewnym etapie jest to coś normalnego. Nie robię z tego problemu. Ważne jest to, co będzie dalej, w jakim kierunku wszystko pójdzie. Pamiętam, jak kiedyś dzieliłem się z moim przyjacielem, kierownikiem duchowym, taką obawą, że czuję, iż ktoś jest emocjonalnie ode mnie uzależniony. On spokojnie zapytał, czy to jest tylko uzależnienie, czy jest w tym coś więcej, czy widzę u tej osoby także poszukiwanie Pana Boga. Gdy odpowiedziałem, że poszukiwanie też widzę, odparł: „Bądź czujny i jeśli zauważysz, że to tylko emocje, musisz powiedzieć: koniec, nie mogę ci więcej pomóc”. Przyznaję, że raz tak powiedziałem. Po etapie początkowego zakochania i uzależnienia, najczęściej przychodzi okres otwarcia i człowiek usamodzielnia się.
Wolność jest konieczna, jeśli chce się kogoś prowadzić do Boga.
Czy człowieka może również uzależniać wspólnota?
To się zdarza. Ktoś, kto bardzo potrzebuje akceptacji grupy, potrafi się jej całkowicie poddać i wtedy wspólnota decyduje o tym, co on myśli. Spotyka się takie doświadczenia w Kościele, nie tylko w sektach.
Zapytam jeszcze raz: jaki powinien być prawdziwy mistrz?
Powtórzę, że naszym jedynym Mistrzem jest Jezus.
W Kościele mówimy o mistrzu również w znaczeniu kierownika duchowego, czyli stałego spowiednika. Trzeba pamiętać, że osoba, która przychodzi i prosi o kierownictwo, nie jest własnością kierownika duchowego, ona należy do Chrystusa i do Niego idzie. Kierownik ma tej osobie tylko pomóc dojść. Bardzo ważna jest wolność i szacunek. Jeżeli chcę kogoś poprowadzić, muszę widzieć w tej osobie dobro, które w niej jest i pomóc jej to dobro pokochać. Ale muszę mieć duży szacunek dla jej niepowtarzalności i inności. Muszę pamiętać, że ona może trochę wolniej dochodzić do pragnienia całkowitego zanurzenia się w Bogu, bo się tego pragnienia boi.
Trzeba dużo delikatności i wrażliwości, żeby widzieć, ile prawdy człowiek może przyjąć dzisiaj, a ile trzeba zostawić na później. Kierownik duchowy to ktoś, kto delikatnie, z szacunkiem, w całkowitej wolności pomaga odkryć człowiekowi Jezusa. To jest naprawdę trudne. Bo można bardzo łatwo popchnąć człowieka do poznania Jezusa tylko zewnętrznie, np. jako postaci historycznej. Dobry kierownik duchowy będzie „pilnował” wnętrza człowieka, którego prowadzi. Zły kierownik duchowy może spowodować, że będziemy wypełniać dużo formalnych obowiązków religijnych: codziennie do kościoła, do spowiedzi co miesiąc, ale w naszym wnętrzu niczego nie będzie. I po pewnym czasie wszystko się rozsypie.
Nie chce Ojciec używać słowa „mistrz”, ale np. benedyktyn nie miałby raczej trudności z powiedzeniem, że Reguła jest jego mistrzem. To ona prowadzi go przez całe życie, nawet w drobnych sprawach. Czy życie dominikanów również tak dokładnie reguluje jakaś reguła?
Na szczęście, w Kościele jest bogactwo i różnorodność. Życie dominikańskie jest trochę inne niż benedyktyńskie. Dominikanin pragnie głosić Ewangelię „wszędzie, wszystkim i na wszelkie sposoby” - tak mówią nasze Konstytucje. Ale Konstytucje mają tylko ukształtować w nas pragnienie głoszenia, wrażliwość na Boga i na drugiego człowieka. Ojciec Jacek Salij OP mówiąc o duchowości dominikańskiej twierdzi, że najważniejsze jest w niej współczucie. W św. Dominiku było współczucie dla tych, którzy się pogubili. To właśnie współczucie, a nie niewzruszone punkty reguły są najważniejsze. Ważniejsze niż zasady zawarte w Konstytucjach jest kształtowanie naszego serca.
Widzę, że dominikanom nie jest potrzebny ani mistrz, ani reguła.
I mistrz, i reguła mogą być przydatne na pewnym etapie, może najbardziej po to, aby wykształcić wrażliwość. Później potrzebna jest nam raczej weryfikacja wspólnoty. Wspólnota pomaga odkryć, czy moja wrażliwość jest wrażliwością na Ducha Świętego, czy też moją własną, skupioną na sobie. Dlatego tak naprawdę, ważniejsza jest wspólnota niż Konstytucje. Oczywiście, wspólnota co jakiś czas powinna „przeglądać się” w Konstytucjach, ale w nich nie ma odpowiedzi na konkretne problemy współczesności. Dopiero we wspólnocie potrafimy nazwać te problemy i odpowiedzieć na nie.
Jak pomóc człowiekowi, który jest uzależniony od jakiegoś guru?
Św. Dominik byłby tutaj najlepszym nauczycielem. On wychodził do wszystkich, którzy zagubili się w wierze (szczególnie do osób uwikłanych w sektę katarów). Wsłuchiwał się z wielkim szacunkiem w każdą osobę. Umiał pokazywać, że w człowieku jest coś głębszego niż to, co on sam mówi. Uzależnienie duchowe powoduje, że człowiek buduje sobie pewną strukturę pojęciową, w której zamyka doświadczenie Pana Boga. A pragnienie Boga jest dużo głębiej. Chodzi o to, żeby przebić się poza sferę pojęciową i dotrzeć do tego pragnienia. Święty Dominik umiał w Duchu Świętym otwierać w człowieku właśnie to miejsce.
Czy to znaczy, że nasze pragnienie Boga jest głębsze niż uzależnienie?
Tak. I pragnienia Boga nie da się uzależnić. Można je zafałszować albo coś na nie „nałożyć”, ale nie można go zlikwidować. Jeśli uda się przebić przez uzależnienie do pragnienia Boga, które jest głębiej, wtedy człowiek może na nowo ujrzeć rzeczywistość Prawdy i ujrzeć guru, który go zniewolił.
Dlaczego ludzie tak łatwo się uzależniają i zamiast Jezusa szukają guru?
Dlaczego? Bo łatwiej jest być blisko kogoś, kto najczęściej jest miły, radosny, otwarty, kogo widzę, słyszę i podziwiam. Trudniej jest odwołać się do Kogoś, Kogo się nie widzi, trudniej czytać i wsłuchiwać się w Słowo Boże, trudniej przebijać się do Jezusa jako mistrza. Człowiek myśli, że uda mu się zajść po czyichś śladach łatwo i przyjemnie. Są różne grupy, sekty, różni nauczyciele, którzy o takiej łatwej drodze mówią. Ludzie chcą łatwizny, wydaje im się, że guru wykona za nich pewną pracę, pomoże ominąć trudności. A trudności nie da się ominąć bez strat. Podejmowanie trudności czyni człowieka dojrzałym i duchowo, i emocjonalnie. Łatwiej iść za kimś, kto ciągle prowadzi i podpowiada, trudniej zaufać Komuś, Kogo się nie widzi, choć jest Drogą, Prawdą i Życiem.
Bywa Ojciec czasem uczniem?
Wierzę, że zawsze jestem uczniem.
Jak być dobrym uczniem?
Nie lubię określeń: „dobry uczeń”, „zły uczeń”, „prymus”, „ośla ławka”, bo skłaniają do porównań i konkurencji. To jest trochę wbrew Ewangelii. Bądźmy po prostu uczniami. Być uczniem to znaczy dać się wychowywać, być otwartym, chcieć żyć głębiej i chcieć, żeby nas ktoś takiego życia nauczył.
To chyba nie jest trudne?
To jest łatwe, gdy jest się młodym (a może tylko łatwiejsze?). Wtedy człowiek z natury usiłuje zrealizować swoje pragnienie „czegoś więcej”. Ale w pewnym momencie przychodzi pokusa urządzenia się w świecie, ustawienia sobie rzeczywistości tak, żeby nam się w niej wygodnie żyło. Kiedy człowiek już „wie, jak żyć”, przestaje pytać, przestaje być uczniem i przegrywa, bo umiera w nim pragnienie głębszego życia. Ale znam też ludzi, którzy mają 90 lat i wciąż pytają. Boże miłosierdzie jest wielkie - Pan Bóg, do tych, którzy „wiedzą, jak żyć”, będzie się stale dobijał. Człowiek czasem dopiero na starość, gdy staje się dziadkiem, pokornieje i wtedy przychodzi refleksja, odradzają się pytania z młodości. Dotknięty przez Boże miłosierdzie starzec odkrywa, że jest uczniem. Uczniem jest się do końca. Dopóki żyjesz, musisz pytać i przekraczać siebie.
Czy to możliwe, żeby człowiek, który żył wiele lat w zamknięciu na owo „coś więcej”, w końcu się otworzył?
Jest w nas głębokie pragnienie świętości, które przekracza wszystko. Czasem wydaje się, że ktoś nie ma żadnych szans, a potem okazuje się, że to nieprawda. Znam pewną dziewczynę z Ukrainy: właściwie nie ma domu, jej rodzina jest rozbita, mieszka trochę u mamy, trochę u babci albo u siostry. Jest rozchwiana emocjonalnie, poraniona - idealny materiał do tego, żeby zło weszło i pociągnęło ją. I rzeczywiście, zło dotykało ją bardzo mocno, z niejednego pieca chleb jadła... Ale cały czas wiedziała, że to nie to. Nie umiała powiedzieć czego chce, bo nie miała żadnych pozytywnych wzorów. Żeby wyrazić swój sprzeciw, nosiła kolczyki w nosie, na wardze i buntowała się przeciwko wszystkiemu. Pomógł jej dominikanin, który wcale nie jest osobowością pociągającą, a jednak dał jej pewną przestrzeń bezpieczeństwa, która pomogła jej odnaleźć Pana Boga. Powoli, poprzez liturgię i Eucharystię, poprzez kontakt z ludźmi odnalazła swoją drogę. Skończyła szkołę, kolczyki dalej nosi, ale chce studiować, wciąż szuka, wciąż chce „czegoś więcej”. Jeżeli mówię o uczniu, nie mówię „dobry” czy „zły”. Uczeń to człowiek, który szuka i znajduje. Bardzo często Pan Bóg prowadzi nas indywidualnie poprzez różnych ludzi, jak tę dziewczynę. Co było dla niej mistrzem? Ona zawsze szukała dobra. Mimo że to, czego doświadczyła w życiu, na pewno dobrem nie było. Mistrzem może być samo pragnienie Dobra i Prawdy. Nie wiem, jak potoczy się dalej jej życie, ale w tej chwili widzę w niej ucznia.
Wiem, że wielką inspiracją dla Ojca był o. Thomas Philippe OP...
Jeśli o kimś myślę jako o swoim mistrzu, to właśnie o nim. Nie dlatego, że mnie wychowywał - on mnie nigdy nie wychowywał. Trochę go czytałem, spotkaliśmy się dwa razy w życiu.
Ten człowiek, który był profesorem dogmatyki, w pewnym momencie został kapelanem osób upośledzonych i zaczął głosić kazania w zakładach dla ludzi z zespołem Downa. Pierwszych jego kazań nikt nie rozumiał. A potem zaczął uczyć się od tych ludzi, zaczął mówić tylko do nich, stał się ich partnerem. I wtedy oni go usłyszeli. On uczył się od każdego człowieka Bożych prawd, również od osób upośledzonych umysłowo. W każdym, kogo spotkał, szukał Bożego dotknięcia. Bardzo chciałbym się nauczyć tej mądrości. Kiedy patrzyłem na niego, widziałem, że wciąż trwa w Adoracji, ciągle jest z Panem Jezusem. I ta niesamowita pokora przy całej jego wiedzy...
Pamiętam taki moment, kiedy przebywał u nas w klasztorze w Krakowie (był już starcem, niedługo potem umarł) i prawie całą noc nie spał - toczył jakąś walkę duchową. Wiedziałem, że ten człowiek cierpi, choć takich rzeczy na zewnątrz nie widać. Był jakiś krzyż, który dźwigał, jakieś wewnętrzne cierpienie. Rano, kiedy się przebudził, poszliśmy do niego z o. Wojciechem Giertychem i trochę nam powiedział na ten temat... Niesamowite były te jego zmagania za innych ludzi. Było w nim połączenie trzech rzeczy: świętości, mądrości i prostoty.
Wyjeżdżając od nas, wsiadając do pociągu był „rozklejony”, niepokoił się, ale kiedy już wsiadł, wszedł w modlitwę i trwał w niej do samej Warszawy. Był bezradny fizycznie, a jednak, kiedy się modlił, stawał się zupełnie innym człowiekiem. To był mocarz! Jak się patrzy na Papieża, widzi się to samo.
O. Thomas dla wielu był mistrzem, ale tak jakby o tym nie wiedział, nie narzucał się, po prostu nim był. Na mnie też odcisnął swoją pieczęć. Chciałbym być takim człowiekiem, jak on, umieć przekazywać Chrystusa w taki właśnie sposób. Chciałbym, jak Elizeusz od Eliasza, otrzymać od ojca Thomasa choć malutki kawałeczek płaszcza. Pan Bóg nie pozwolił mi pojechać na jego pogrzeb. Zorganizowałem cały wyjazd, ale sam nie pojechałem, byłem chory. Jego osoba przynagla mnie, dzięki niemu wiem, że to „coś więcej” jest możliwe, że możliwa jest świętość.
opr. ab/ab