Pierwsza Komunia św. ma być przeżyciem duchowym. To prawda. Ale nawoływanie do radykalnego „odchudzenia” uroczystości komunijnych idzie za daleko. Człowiek, także dziecko, ma prawo świętować i jest to zgodne z jego naturą. Trzeba zachować umiar, wychowywać, a nie likwidować. Sztuką jest zachować odpowiednie proporcje. I nie zgubić tego, co najważniejsze.
Spowiedź przed Pierwszą Komunią św. w jednej z dużych parafii diecezji siedleckiej. Siedzę w ostatnim konfesjonale, prawie pod chórem. Dzieci przejęte tym, co ma się wydarzyć. Są skupione, na pewno też nieco zestresowane. Widać mobilizację, świadomość, że za chwilę doświadczą czegoś niezwykłego, zupełnie nowego.
Modlitewny nastrój zaburza inny obraz: niedaleko mnie stoi całkiem spora gromada „mamusiek”. Jazgocących jak przekupki na targu! Głośne rozmowy, śmiechy, tematy „klasyczne”, jak na przeddzień imprezy takiej rangi przystało! Tematy wiodące: sukienki, makijaże, restauracyjne menu, goście, składki, dekoracje, pytania, kiedy będzie fotograf, narzekanie, że „po co tyle spotkań w kościele” – wiadomo: fanaberie księdza etc. Delikatnie upominam towarzystwo, nie na wiele się to zdaje. Smutku dopełnia fakt, że sporo rodziców podprowadza dziecko do konfesjonału, a kiedy pociecha jest już po spowiedzi, odchodzą razem z nim. Sami (z różnych zapewne powodów) uważają, że im sakrament pokuty nie jest potrzebny.
To zapewne jakiś margines naszej rzeczywistości. Ale… jest.
Targowisko próżności?
Od lat w debacie publicznej wiosną powraca temat Pierwszych Komunii św. W kościołach katecheci, księża stają na głowach, by było to wydarzenie przede wszystkim przeżywane na poziomie wiary, oczyszczone z komercyjnego zgiełku. Trzeba powiedzieć, że sporej grupie rodziców i dzieci zależy, by tak się właśnie stało. I jest pięknie. Nie trzeba tłumaczyć, co jest istotą wydarzenia. Ale część jego uczestników jednak totalnie odkleja się od rzeczywistości. Szkoda.
W tym roku pojawiły się nawet pomysły, aby odpuścić sobie Pierwsze Komunie w takim kształcie, jak dziś. Bo to „zorganizowana obraza Boska”, forma bierze górę nad treścią, stół i sala restauracyjna ważniejsze są od kościoła etc. Proponuje się, aby w dużych parafiach dzielić grupę na małe grupki dzieci (po kilka, kilkanaście osób na każdej niedzielnej Mszy św.) albo by uroczystość była przeżywana „w odcinkach” – w kolejne niedziele. Jeszcze inni sugerują przeniesienie jej na Wielki Czwartek (nie będzie „imprez”), ale to wbrew przepisom liturgicznym. Czy to coś zmieni? Niewiele. Chyba jednak nie w tym rzecz. Nie ma sensu inicjować kolejnej donkiszoterii. Nie chodzi też o piętnowanie pierwszokomunijnego „czynnika ludzkiego”. Radość też jest potrzebna.
Może zatem warto spojrzeć na problem inaczej?
Wychowywać, nie likwidować
„OK, przesytu, przegięć, przewartościowań jest wiele. To prawda. Ale nawoływanie do radykalnej «ubogiej» Pierwszej Komunii, takiej ograniczonej do istotnego minimum, bez żadnych elementów zewnętrznego świętowania jest po prostu nieliczeniem się z ludzką naturą” – pisze przekornie, choć sensownie ks. prof. Andrzej Draguła (fb, wpis z 8 maja br.). „Odkąd człowiek istnieje, wie dobrze, że po festum musi być ludus, po święcie – zabawa, po Mszy – kiermasz, po ślubie – wesele itd. Dziecko też ma prawo świętować. Samo duchowe przeżycie, z psychologicznego punktu widzenia, jest niewystarczające i potrzebuje zewnętrznej oprawy. Istotne jest pytanie o równowagę obu płaszczyzn. Kiedy donieśli papieżowi, że w Marsylii adorują obrazy, ten – inaczej niż miejscowy biskup, który kazał je pozdejmować – napisał: «nec adorare, nec frangi»: ani adorować, ani łamać. Ano właśnie: wychowywać, nie likwidować”.
Pewnie trzeba założyć, że w jakiejś części przypadków głową muru się nie przebije. Ale, jak mawia mój znajomy, „pustostany były, są i będą”. I nie za bardzo mamy wpływ na to, ile i komu rozumu – i wiary, zdolności do uchwycenia istoty rzeczy – staje…
Nie trzeba się zrażać niepowodzeniami.
Ewangelia przy stole
Pismo Święte pełne jest opisów uczty – wszak sama Eucharystia to też uczta. Gdy powraca do ojca syn marnotrawny, ten z radości przygotowuje mu taką „imprezę”, że drugi syn daleko na polu o niej usłyszał. „Niech trwa braterska miłość. Nie zapominajmy też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę” – napomina autor Listu do Hebrajczyków (Hbr 13,1-2). Kilka dni temu czytaliśmy teksty z Dziejów Apostolskich i Ewangelii św. Marka wspominające, że przez 40 dni po swoim zmartwychwstaniu, gdy Jezus spotykał się uczniami, był z nimi, „gdy siedzieli za stołem” (Mk 16,14). Ostatnią lekcję, tuż przed wstąpieniem do nieba, również daje uczniom podczas posiłku. Pamiętamy spotkania z faryzeuszami, celnikami, Dobrą Nowinę głoszoną właśnie przy stole, wspólne przyjacielskie biesiadowanie w Betanii w domu Łazarza, Marii i Marty, wesele w Kanie Galilejskiej etc. Jeszcze więcej obrazów uczty znajdziemy w Starym Testamencie.
Ktoś napisał, że stół to w Biblii swoiste „locus theologicus” – „miejsce teologiczne”, czyli ważny kontekst, w jakim objawia się nam Bóg. Ciekawe spostrzeżenie! Czy dziś to już archaizm? Niekoniecznie.
Stół – ten zwyczajny, przy którym spożywamy posiłki, rozmawiamy, śmiejemy się – jest ważny, ważniejszy niż nam się wydaje. W czasach komuny stoły poznikały z wielu naszych mieszkań, ich miejsce zajęły ławy – bo tak modniej, pomimo faktu iż był to mebel koszmarnie niewygodny w użytkowaniu (szczególnie wtedy, gdy gospodarze podawali rosół i trzeba się było jakoś zmierzyć z konsumpcją, nieźle się przy tym gimnastykując). Dziś – na szczęście – stoły zostały przywrócone do łask. I dobrze, choć domownicy coraz rzadziej doń siadają. Bo też wiele domów przypomina fast foody: domownicy po usłyszeniu hasła: „obiad!” łapią talerze i zmykają albo do swojego pokoju przed komputer, albo przed telewizor. Nie potrafimy, nie chcemy ze sobą być, rozmawiać. I jest jak jest.
Czy stół – taki, przy którym toczy się życie, który jest miejscem spotkania przez duże „S”, gdzie prowadzi się długie rozmowy i uświadamia sobie, jak wiele nas łączy, ile jest w nas miłości – może być naszym domowym „locus theologicus”? Tak, oczywiście! Tylko trzeba o to zadbać. Postawić wymagania sobie i domownikom. Stworzyć strefę „no cell” – bez telefonów, internetu, bezsensownego zerkania co minutę, czy ktoś napisał coś nowego na fejsie itp.
Czy, idąc tym torem, stoły podczas przyjęcia pierwszokomunijnego również mogą takową rolę pełnić? Pewnie, że tak! Podążając za myślą ks. Draguły, trzeba zatem „wychowywać, nie likwidować”. Może coś z tego będzie.
Odkrywanie Kościoła
Wracamy do niedzielnej liturgii słowa: „podczas wspólnego posiłku [Jezus] przykazał im nie odchodzić z Jerozolimy” (Dz 1,4). Nie było lepszego miejsca? – ktoś zapyta. Bardziej dostojnego, z kadzidłem i w towarzystwie aniołów, bardziej „sacrum”?
Okazuje się, że stół jest świetnym miejscem, gdzie można odkryć… Kościół! Stół buduje wspólnotę, a przecież Kościół jest wspólnotą. Bardzo konkretną, wymierną, „ubraną” we wszelkie potrzeby ludzkie, także potrzebę chleba, biesiadowania, przyjemności. Gdy gubi się ten wymiar – w jego miejsce pojawia się anonimowa masa, odczłowieczone chrześcijaństwo – przestaje „smakować”.
Impreza pokomunijna, ale też obiad dla rodziny po pogrzebie (tzw. stypa, konsolacja), chrzcie itp. – są potrzebne. Budują wspólnotę, podkreślają rangę wydarzenia.
Sztuką jest zachować odpowiednie proporcje. I nie zgubić tego, co najważniejsze.
Echo Katolickie 20/2024