Okazywanie swojej wiary w sferze publicznej: potrzebne, zbędne, czy niemile widziane? - Rozmowa z Przemysławem Babiarzem
Jakiś czas temu rozmawialiśmy przy okazji Pańskiego zaangażowania w akcję „Nie wstydzę się Jezusa”. Czym dziś jest ten brak wstydu?
— Tym co zawsze, tym co przez wieki. To kwestia przyznania się przed innymi do wiary. To aspekt społeczny naszej wiary. Ona tkwi w nas, w naszym sercu, w naszym umyśle, nasza wola przekonana przez rozum mówi nam o Panu Bogu — ale nie istnieje wśród innych ludzi. Teraz nasze przyznanie się do Stwórcy rodzi niebezpieczeństwo narażenia się na szyderstwo, na obśmianie. Być może bowiem w gronie, w którym się znajdziemy, wiara będzie uchodziła za coś staroświeckiego, godnego wstydu albo mówiąc popularnym językiem — obciachowego. Wtedy pojawia się kwestia, czy jesteśmy gotowi wystawić się na to szyderstwo? Czy potrafimy obronić to, co dla nas jest najcenniejsze: wartość najwyższą — Chrystusa, Boga? Tym samym jest to test na naszą wiarę, czy też na jej obraz w oczach innych ludzi. Przed takim wyborem stajemy często.
Dzisiaj wiarę manifestuje się w rzeczach drobnych, bo to od nich zaczynamy. Sprawdzianem dla nas jest chociażby udział we Mszy św. podczas kilkudniowego wyjazdu z ludźmi, którzy nie są naszą najbliższą rodziną ani gronem przyjaciół. Czy będziemy starali się wtedy uczestniczyć w Mszy? Czy wręcz przeciwnie, nie będziemy chcieli odstawać od otoczenia, które do kościoła nie chodzi?
Drugą kwestią jest obyczajowość. Dotyczy ona choćby piątkowego postu. Czy przy możliwości wyboru nie zjemy potraw mięsnych? To jednak tzw. stan pokojowy: nikt nas nie atakuje za to, że wyznajemy zasady inne niż wszyscy, a problemem jest tylko to, czy stać nas na przełamanie, odróżnienie się od innych, na pójście pod prąd.
Inaczej jest jednak, gdy sprawa wiary postawiona jest na ostrzu noża. Dzieje się tak, gdy mamy otwarty atak na kapłanów, siostry zakonne, symbole religijne. Wtedy pytanie jest trudniejsze: czy jesteśmy w stanie stawić czoła szyderstwom, profanacji, czy pozostaniemy neutralni, bo będziemy się bali zaangażować? Jeszcze inny aspekt przyznawania się do Jezusa i wiary tkwi w przyznawaniu się do ludzi uważanych przez ogół za gorszych z racji swojej choroby, niedołężności czy ubóstwa. Pamiętajmy, że w takich osobach też mieszka Chrystus. Jednak czy my Go w nich widzimy? Czy potrafimy te osoby wziąć w obronę?
To wymaga odwagi.
— Tak. Kojarzy mi się to ze sporem o krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Obojętnie co by nie sądzić o obecności tego krzyża z punktu widzenia politycznego, żaden socjolog, politolog, polityk czy komentator nie ma prawa pomniejszać faktu obecności i modlitwy w tym miejscu wielu osób. Ci ludzie zostali zaatakowani nie tylko słownie, ale i czynnie. W sposób karygodny byli znieważani i opluwani. Rodzi się pytanie: gdzie byli wówczas wszyscy wierzący? Nawet jeśli stosunek do krzyża i jego obrońców był z punktu widzenia politycznego zgoła odmienny, to nie lżono tam spraw politycznych, ale krzyż i osoby, które się do niego przyznały. W tym momencie ci starsi ludzie byli tymi słabszymi, tymi, w których twarzach zawierał się obraz Chrystusa i to ich należało bronić. Zastanawiam się, jak tłumaczyła to sobie hierarchia kościelna, mimo porozumienia dotyczącego przeniesienia krzyża. Przecież tam dochodziło do profanacji, a obowiązkiem wszystkich ludzi wierzących — i świeckich, i duchownych — było stanięcie w obronie tych, którzy byli poniżani. Sam zresztą mam sobie wiele do zarzucenia, bo choć napisałem co nieco w tej sprawie w internecie, to nie stanąłem wśród nich.
A w innych okolicznościach udawało się Panu dać świadectwo wiary?
— Patrząc na aspekt „pokojowy”, nie było to trudne. Szukanie kościoła w czasie wyjazdów nie sprawia dużego problemu. Póki pierwszy raz człowiek nie wyłamie się z grupy, jest skrępowany. Kolejnym razem jest łatwiej, a potem można zapytać, czy ktoś jeszcze nie chce iść z nami. Przetrenowałem to i muszę powiedzieć, że nie spotkałem się z jakimś przejawem szyderstwa, obśmiania. Jednak trzeba pamiętać, że jak człowiek sam siłuje się ze światem, to jest mu trudno, a świadomość, że Bóg stoi przy nim, wiele ułatwia. To jest kwestia przestawienia swojego sposobu myślenia, bo Bóg tak czy inaczej przy nas jest.
No właśnie, ale jak Pan wcześniej przyznał, w zasadniczych kwestiach wiary, obyczajowości tak łatwo już nie jest.
— Tak. To dotyczy kwestii ochrony życia poczętego, antykoncepcji czy nawet obecności krzyża w przestrzeni publicznej. Część ludzi wierzących przyjmuje, że miejsce krzyża jest w kościele. Dla mnie krzyż nie jest sprawą prywatną. Ludzie wierzący tworzą wspólnotę, a to już jest akt społeczny. Krzyż przecież wpływa na relacje z innymi osobami, na ich sposób życia, na jego sens, na cele, które sobie w nim stawiają. Dlatego krzyż i wiara to nie sprawa prywatna. Poza tym Chrystus wyraźnie powiedział: „Światło nie po to jest, by pod korcem stało”. Wiara nie po to jest, by ją ukrywać. Nie należy jej manifestować w nachalny sposób, ale mówić o niej wprost.
W stosunku do krzyża nie można pozostać obojętnym.
— Krzyż, jak mówiłem, jest obecny w naszym życiu. Nie ma dla niego sfery neutralnej — są jego zwolennicy albo przeciwnicy. Argument o neutralności światopoglądowej to zabieg raczej erystyczny niż opis rzeczywistości. Świat opowiadający się za świecką przestrzenią publiczną jest w gruncie rzeczy przeciw krzyżowi. Musimy sobie to uświadomić. A także to, że obecność krzyża w życiu publicznym ma rozmaite konsekwencje, dlatego że dzięki niemu możemy odwoływać się do wartości, które budują społeczeństwo, wspólnotę. Krzyż to każda sytuacja, w której mamy się wyrzec własnej wygody, podjąć trud obrony jakiejś wartości, rezygnując przy tym z własnej korzyści. Przecież bez umocowania w krzyżu taka sytuacja, jak zdecydowanie się na urodzenie kalekiego dziecka i jego wychowanie jest bezzasadna, niezrozumiała i absurdalna.
opr. mg/mg