Argentyńscy biskupi przygotowali instrukcję dotyczącą Komunii dla osób rozwiedzionych, żyjących w nowych związkach. Proponuję sprawę potraktować rozważnie i nie traktować jej w kategoriach precedensu
Argentyńscy biskupi przygotowali instrukcję dotyczącą Komunii dla osób rozwiedzionych, żyjących w nowych związkach. Proponuję sprawę potraktować rozważnie i nie traktować jej w kategoriach precedensu.
Dyskusja wokół Komunii dla osób rozwiedzionych, żyjących w nowych związkach, nie zakończyła się wraz z publikacją Amoris laetitia, adhortacji podsumowującej i rozstrzygającej prace synodalne. No właśnie, miała ona rozstrzygać kłopotliwe sprawy, a niektóre z nich, bardzo istotne, zostały niedopowiedziane. Nie uważam jednak, że należy osądzać papieża Franciszka o brak uporządkowania w nauczaniu, a tym bardziej doszukiwać się ukrytych intencji zmian, o których nie ma on zamiaru powiedzieć publicznie. Pewne niedopowiedzenia mogą mieć swój sens i nie jest on bynajmniej ukryty.
Obawiam się, że podejrzliwi wobec Franciszka są szczególnie ci, którzy na tyle wsiąknęli w świat polityki, że przyzwyczaili się do obowiązującego tam spektaklu półprawdy albo sami są w tej dziedzinie nie do końca „czyści”. Chciałbym podkreślić, że nie mówię o uprawnionej dyskusji wokół propozycji duszpasterskich Franciszka, ale właśnie o owej podejrzliwości, jakoby ukrywał on cel swoich działań. Zakładam dobre intencje papieża, mądrość Stolicy Apostolskiej i asystencję Ducha, którego wołano w czasie obrad synodu o rodzinie. Ten punkt wyjścia pomaga wczytać się w zalecenia papieża z większym poczuciem przynależności do Tradycji Kościoła, która jest żywa i ulega nieustannemu pogłębieniu. W liście do biskupów regionu Buenos Aires, w którym Franciszek pochwala podjętą przez nich próbę aplikacji praktycznej ósmego rozdziału Amoris laetitia (który odnosi się do problemu Komunii osób rozwiedzionych), napisał, „że adhortacja Amoris laetitia była owocem pracy i modlitwy całego Kościoła”. Spojrzenie Ojca Świętego wymaga więc pogłębionej lektury, aby nie powielać powierzchownych opinii z forów internetowych, które nie potrafią pogłębić teologicznej dyskusji w tym temacie, a często ją tylko spłycają.
Benedykt XVI jest teologiem, a Franciszek pedagogiem. Choć nie znaczy to, że każdy z nich nie jest też trochę tym drugim, tym niemniej przesunięcie akcentów jest wyraźne. Byłoby krzywdzące dla obecnego papieża, gdybyśmy powiedzieli, że jest aktywistą, który dużo pracuje, ale mało się zastanawia nad tym, co robi. Opublikowane przez niego książki, praca naukowa na uczelniach i kształtowanie formacji kapłańskiej jezuickich kleryków, zaowocowały głębokimi przemyśleniami, które w ostatnim wywiadzie docenił także Benedykt XVI. Papież senior wspomniał również o pożytecznym, w stosunku do jego pontyfikatu, rozwinięciu w metodzie duszpasterskiej Franciszka. Nie wspomnę już o sprawie nader oczywistej, jaką jest publikacja dwóch niezwykle głęboko przemyślanych dokumentów autorstwa Franciszka, jakimi są Evangelii gaudium i Amoris laetitia. W nauczaniu obecnego papieża nastąpił więc postęp nie tyle w obrębie rozumienia doktryny Kościoła, ile przede wszystkim w zakresie pedagogiki chrześcijańskiej. Jego propozycje pastoralne należy więc odczytywać w kluczu pedagogicznym. Ojciec Święty proponuje zmiany na poziomie duszpasterskim, a nie doktrynalnym, do czego będę starał się teraz przekonać.
Chociaż wspomniałem o postępie w rozumieniu pedagogiki chrześcijańskiej w czasie pontyfikatu Franciszka, to jednak jest to w istocie zastosowanie współcześnie tego, co zostało już przemyślane w dalekiej przeszłości. Mam na myśli całą tradycję teologicznego namysłu nad sposobem, w jaki człowiek przyswaja sobie naukę Kościoła i jak się do niej wewnętrznie przekonuje. Nie chodzi przecież o to, żeby katolik bezmyślnie przyjmował to, czego Kościół naucza, ale aby w sumieniu był do tego nauczania rzeczywiście przekonany. Do tak rozumianego wychowania chrześcijańskiego przekonywał m.in. św. Augustyn, św. Tomasz z Akwinu, św. Ignacy Loyola czy bł. John Henry Newman. Tylko takie podejście zapewnia bowiem solidną formację religijną, z której będą wypływały czyny zgodne z Ewangelią także w trudnych okolicznościach. Najlepszym tego potwierdzeniem są historie świętych, którzy pozostali wierni Chrystusowi, także w obliczu prześladowań, ponieważ nosili w sercu głębokie przekonanie o prawdziwości przesłania Ewangelii i słuszności tej drogi, która w oczach człowieka jest usłana krzyżami, a w oczach Boga prowadzi do zmartwychwstania i zwycięstwa. Jestem przekonany, że papież Franciszek chce właśnie tego. Pozostaje jednak pytanie, jak on chce to zrobić.
Istnieją dwa skrajnie podejścia do wychowania chrześcijańskiego, które są z gruntu błędne, nieskuteczne lub wręcz fałszujące przesłanie Ewangelii. Na ich tle widać wyraźnie, na czym polega model „towarzyszenie i rozeznawanie”, który Franciszek proponuje wobec powyższych dwóch jako trzecią, ewangeliczną alternatywę. Pierwszy z modeli nazywam „liberalnym”, bo de facto sprowadza się do bardzo prostego stwierdzenia: „Jak masz kłopot z zastosowaniem jakiejś zasady nauki Kościoła, to zwyczajnie sobie ją odpuść”. W konsekwencji nie jest to nic innego, jak „róbta co chceta”. Choć z moralnego punktu widzenia sprawa wydaje się oczywista, to jednak w praktyce bywa różnie. Ksiądz, który chce być tak dobry, że udzieli rozgrzeszenia osobie tylko dlatego, że się obawia jej reakcji, idzie dokładnie w kierunku liberalizacji etycznej. W rzeczywistości nie pomaga ani sobie w utrzymaniu duchowego autorytetu, a tym bardziej penitentowi na drodze realnego nawrócenia.
Drugie skrajne podejście do wychowania religijnego nazywam modelem „czystej powinności”. Ma on miejsce wtedy, gdy penitent przychodzi do spowiedzi, a ksiądz ogranicza się do udzielenia mu informacji o wymaganiach nauki Kościoła, ewentualnie podaje jej uzasadnienie. Kiedy penitent już wie, co jest dobre, a co złe, powinien, zgodnie z tym sposobem myślenia, zastosować się do przedstawionej mu normy. Brak postanowienia poprawy skutkuje brakiem rozgrzeszenia. W tej postaci przedstawiona scena z konfesjonału wydaje się pokazywać właściwe zachowanie duszpasterza. A jednak jest jeden ważny element, który w zastosowanym tu modelu „powinności” umyka, a który tradycja Kościoła głęboko już przemyślała. Jest nim kwestia odpowiedzialności moralnej penitenta za dokonany czyn zły. Jedną rzeczą jest bowiem złamanie jakiegoś przykazania, a inną stopień, w jakim ten konkretny człowiek świadomie i dobrowolnie tego złego czynu dokonał. Ta ocena ma również wpływ na ocenę bycia w stanie grzechu ciężkiego. Mówiąc inaczej, w kwalifikacji moralnej grzechu nie może wchodzić w grę jedynie wielkość złamanej normy, ale także rozeznanie stopnia odpowiedzialności za to, że ktoś tego grzechu dokonał i wyraża trudność, aby swoją postawę natychmiast zmienić. Byłoby niedorzeczne, aby oczekiwać, że alkoholik przestanie pić z dnia na dzień tylko z tej racji, że dowiedział się o przykazaniu „nie zabijaj” i faktycznie żałuje, że uzależnił się od alkoholu. Każdy dobry spowiednik wie, że czasami potrzeba czasu na dokonanie radykalnych zmian, nawet wtedy, gdy penitent ma dobrą wolę i mocne postanowienie poprawy. Odmawianie penitentowi udziału w Komunii św. w tej sytuacji byłoby dzisiaj potraktowane jako postępowanie niewłaściwe, a nawet krzywdzące. Tutaj nie ma zwolnienia z odpowiedzialności penitenta za fakt, że alkoholizm w jego życiu się pojawił. Nie przyszedł przecież znikąd. Tym niemniej na obecnym etapie należy uznać, że to jest choroba, która potrzebuje leczenia, a więc czasu, a nie tylko postanowienia poprawy.
Tutaj dochodzimy do modelu „towarzyszenia i rozeznawania”, który podkreśla ważność tego brakującego elementu dotyczącego odpowiedzialności moralnej. Jak zauważyliśmy, ma on znaczenie także dla dobrego ukierunkowania penitenta na postanowienie poprawy. Inaczej mówiąc, spowiednik i penitent muszą rozeznać, w jakim stopniu ten ostatni odpowiada za popełnione zło i w jaki sposób powinien je naprawić. Tutaj pojawia się konieczność uznania, że naprawianie zła i dojrzewanie do coraz bardziej radykalnej decyzji wymaga kolejnych kroków. Grzech to nie tylko sprawa dobrej lub złej woli, która może natychmiast zadecydować na rzecz dobra i oderwać się od zła. Czasami potrzeba owego leczenia, czasu, duchowej terapii. Nawrócenie rzadko jest owocem tak zdeterminowanej woli, żeby mogło się dokonać natychmiast. W większości przypadków jest to proces; czasami długi i bolesny. Dlatego papież Franciszek porównuje Kościół do szpitala polowego, który zaradza najpierw ranom największym, aby potem stopniowo leczyć całe ciało. Podobnie jest z duszą człowieka, która, jak uczy tego Ewangelia, jest podobna do zboża, w którym ktoś zasiał kąkol. Chrystus przestrzega, aby pośpiesznie nie wycinać zboża tylko dlatego, że jest w nim chwast, ale raczej zachęca do stopniowego usuwania chwastu, aby dojrzewało samo zboże. Franciszek uznał ten element nauczania Jezusa za odróżniający go od postawy ostatniego proroka Starego Testamentu, jakim był Jan Chrzciciel. Papież mówi wprost o pewnym rozczarowaniu ze strony Jana Chrzciciela, gdy ten zobaczył miłosiernego Chrystusa.
Model „towarzyszenia i rozeznawania” to próba połączenia dwóch elementów: czystości zasad wyznaczonych przez nauczanie Kościoła i możliwości dojrzewania człowieka do ich zrozumienia, przyjęcia i zastosowania. Kościół chce towarzyszyć grzesznikom w ich drodze nawrócenia i przyznaje, że to jest proces. Właśnie na tym polega towarzyszenie, że nie ma w nim negacji osoby, która popełnia grzech, choć jest jednoznaczna ocena złego czynu, którego się dopuściła. Nie ma też pospiesznego osądu, jakoby grzesznik miał złą wolę tylko dlatego, że napotyka na ogromne trudności na drodze nawrócenia, której wymaga od niego Ewangelia. Uznanie godności osoby, która jest w swoich dobrych pragnieniach zawsze większa niż popełniony przez nią grzech (jak mówił Jan Paweł II) oraz zachęta do umacniania wiary człowieka w pomoc Ducha Świętego w tym, co wydaje się przestraszać jego siły, stanowią fundament duchowego rozeznawania. Trzeba wspólnie z Kościołem (najczęściej w osobie kapłana) rozsądzić, co jest na obecnym etapie możliwe do poprawy. Jeśli postanowienie nie jest jeszcze wystarczająco mocne, aby penitent mógł uzyskać rozgrzeszenie, to prezbiter powinien (przypomniał o tym papież Franciszek na spotkaniu z polskimi biskupami na Wawelu) udzielić tej osobie błogosławieństwa i zachęcić do powrotu po pewnym czasie. Z drugiej jednak strony ksiądz powinien być wystarczająco wrażliwy, aby pomóc penitentowi rozeznać, czy w jego konkretnej sytuacji może być mowa o grzechu ciężkim, tzn. czy penitent popełnił go świadomie i dobrowolnie oraz czy chce trwać w nim z premedytacją.
Nie odpowiem jednak na pytanie o Komunię dla osób rozwiedzionych. Nie potrafię i nie mogę. Chociaż instrukcja przygotowana przez biskupów regionu Buenos Aires zakłada zastosowanie powyższego modelu proponowanego przez Franciszka, nie jestem w stanie ocenić, czy powinien stąd wynikać wniosek, że w przypadkach szczególnych Komunia dla osób rozwiedzionych, żyjących w nowych związkach, jest możliwa. Opinia biskupów nie może być obecnie traktowana jako oficjalne Magisterium Kościoła. Nie ma rangi nauczania powszechnego. W adhortacji Amoris laetitia papież wzywa episkopaty do wypracowania własnych zaleceń, w zgodzie z lokalną kulturą. Argentyna jest zupełnie innym krajem niż Polska. Stopień analfabetyzmu i wielkość populacji żyjącej w głębokim ubóstwie jest nieporównywalnie większa niż w Polsce. To lokalne potraktowanie problemu może stanowić podstawowy kontekst takiego, a nie innego opracowania przez argentyńskich biskupów zaleceń papieża. Nie zmienia to jednak faktu, że i w naszych warunkach pojawiają się pytania. Na odpowiedź poczekajmy jednak najpierw ze strony pasterzy i nie ulegajmy pospiesznym rozstrzygnięciom ze strony polskich dziennikarzy.
Ks. Mirosław Tykfer - redaktor naczelny "Przewodnika Katolickiego"
opr. ac/ac