Dorotę i Roberta Wójtów poznałam cztery lata temu, niedługo po tym, jak opuścili Anglię i na stałe wrócili do ojczyzny. Mieli wtedy dwoje małych dzieci: Dominika i Weronikę
Dorotę i Roberta Wójtów poznałam cztery lata temu, niedługo po tym, jak opuścili Anglię i na stałe wrócili do ojczyzny. Mieli wtedy dwoje małych dzieci: Dominika i Weronikę.
W niedługim czasie na świat przyszła Gabrysia. W obraz ich rodziny bardzo mocno wpisało się pragnienie zrodzenia i wychowania gromadki dzieci (pomimo trzech cesarek) – największego daru od Stwórcy.
Jak sami przyznają, nie zawsze tak było. Pierwotnie planowali dwójkę dzieci. Zmienili środowisko, znajomych, przyjaciół, wzięli udział w rekolekcjach, Pan Bóg otworzył ich serca na Jego plan. Nie spodziewali się jednak tego, do czego ich przygotowywał…
Pewnego dnia test ciążowy pokazał kolejne, upragnione dwie kreseczki. Lekarz, nie mogąc zobaczyć dziecka na USG, zaczął podejrzewać ciążę pozamaciczną i skierował Dorotę do szpitala. Po kilku dniach okazało się, że spotkał ich najgorszy wariant: prawidłowo rozwijająca się ciąża, ale niestety w złym miejscu – w bliźnie po cesarskim cięciu, gdzie ścianka jest bardzo cienka i prawdopodobnie szybko pęknie. Maleństwu biło już serce…
Poinformowano Dorotę, że w takich sytuacjach podaje się metotreksat, by dziecko „usnęło”. Czyli tak naprawdę zabija się małego człowieka. Dorota nie wyraziła zgody na przerwanie ciąży i… rozpoczęła się przeprawa z większością personelu. Codziennością stało się intensywne namawianie na usunięcie dziecka, gdyż było duże ryzyko utraty macicy. Lekarze mówili, że w miejscu zagnieżdżenia nie ma już mięśniówki, w ciągu kilku dni zrobi się dziura, nastąpi poronienie najprawdopodobniej do brzucha, dojdzie do krwotoku i zapalenia otrzewnej. Z czasem do obrazowych opisów dołączono wizję śmierci Doroty.
Dorota i Robert mieli pełną świadomość ryzyka, wiedzieli, co się może stać, a mimo to nie zgadzali się na takie „leczenie”. „Nikt nie rozumiał, że ja po prostu nie mogłam postąpić inaczej – wyjaśnia Dorota. – Nie mogłam zabić własnego dziecka, nie mogłam sprzeniewierzyć się Bogu. W pewnym momencie lekarze jednogłośnie stwierdzili, że zrobiłam wszystko, co było możliwe, i nadszedł czas wyrazić zgodę na zabieg. Szukałam wsparcia, upewnienia. Szybką i jednoznaczną odpowiedź uzyskałam od bardzo cenionego kapłana. Kategorycznie stwierdził, że nawet za cenę życia nie wolno podnieść ręki na dziecko. Tego mi było potrzeba”.
Gros osób mówiło, że skoro mam już trójkę dzieci, które należy wychować, nie ma sensu ryzykować, że lekarze wiedzą, co mówią, że trzeba wybrać mniejsze zło… „A ja nie wyobrażam sobie umierania, gdyby ten zabieg został dokonany – mówi Dorota. – Przerażałoby mnie, że muszę spotkać się z maleństwem i z Panem Bogiem”.
Robert wiedział, że jego żona może umrzeć. Pozostałby sam z gromadką dzieci, zapewne bombardowany wyrzutami, że postąpił lekkomyślnie, nie posłuchawszy lekarzy. Pewnego dnia odczuwał bardzo silny lęk. Miał wtedy natłok różnych myśli: z jednej strony kusząca laparoskopia i powrót żony do domu, z drugiej – jak przyznał – świadomość, że będą żałować, jeśli nie wytrwają.
To był czas pokus, przewartościowania, czas całkowitego oddania Panu Bogu pola do działania. W tym samym momencie Dorota też nie mogła zaznać spokoju, bała się wykrwawienia. Zorganizowana została całodobowa modlitwa. To było wspaniałe! Kilkadziesiąt osób czuwało w konkretnych godzinach, każdego dnia. Poza tym mnóstwo ludzi modliło się w dogodnych dla siebie porach. Rodzina Wójtów była polecana Bogu podczas wielu Mszy świętych tak w Polsce, jak i poza granicami kraju. Modliły się klasztory i wspólnoty. Dorota i Robert otrzymali cudowną „obstawę” Pana Boga, Maryi, aniołów i świętych. Otaczały ich modlitwy przyjaciół, znajomych, a nawet obcych ludzi. Od tamtej pory byli spokojni i ufni. Ogromnym wsparciem stał się o. Jan – nieoczekiwanie podesłany przez dobrych ludzi. Przybył z sakramentami, a przez kolejne dni dzwonił rano i wieczorem, codziennie odprawiał w ich intencji Mszę świętą, błogosławił przez telefon, pytał o samopoczucie. Pan Bóg zatroszczył się i wysyłał wielu takich aniołów-pocieszycieli.
Pamiętam poranek, gdy obudził mnie SMS od Doroty: „Miałam sen, że nastąpił krwotok do środka, a miła pani ubrana na biało zrobiła mi dren i wypompowała krew z brzucha. Odłączyła woreczek i powiedziała, że już jest dobrze”. Zaraz potem kolejna wiadomość, otrzymana od charyzmatyczki z drugiego końca Polski: „Dziś niedziela. Zmartwychwstanie po raz kolejny uobecnia się w naszym życiu. Ucieszmy się z tego! Jezus zmartwychwstały usuwa widmo śmierci i przywraca życie Dorocie. Miałam obraz światła wokół niej, a Jezus dawał jej pić. Ten napój – żywa woda – rozchodził się w niej. To jakby nowe siły i nowa moc! Boża moc!”. Czy to wizje prorocze? Nikt nie wie, ale na pewno ich umocniły. Następnego dnia, 13 października, w święto Matki Bożej Fatimskiej, po ponad dwóch tygodniach swoistych szpitalnych rekolekcji i osobistego Ogrójca – pękło. Zaczął się krwotok. Chwila paniki, modlitwa zawierzenia i wielki spokój.
„Siedziałem na korytarzu – wspomina ten czas Robert – mogłem tylko modlić się i obserwować. Sama operacja była niemalże bezkrwawa, ciśnienie nie spadło, krwi wcale nie przetoczono. Powiedzieli, że po operacji macica jest w lepszym stanie, niż była wcześniej. Cóż się dziwić?! Lekarze mieli najlepszą niebiańską obstawę”.
Choć nie obyło się bez trudności, Dorota i Robert odebrali ciałko, dokonali formalności i pochowali swoją córkę z szacunkiem należnym każdemu człowiekowi. Dziewczynce nadali imiona Rita Maria.
* * *
Minęło półtora roku… „Skoro macica była w dużo lepszym stanie niż przed pęknięciem, szkoda ją było marnować. Wystarczy, że dostałam zielone światło od lekarzy” – śmieje się Dorota, tuląc nowo narodzoną Klarę Marię, która przyszła na świat przez kolejne cesarskie cięcie. Moją chrzestną córkę.
Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie (Mt 18, 10).
opr. ac/ac