Historia rorat sięga czasów starożytnych, kiedy na przełomie pór roku wyznaczano tzw. dni kwartalne, podczas których wierni modlili się i pościli.
Bożego narodzenia, które dziś wydaje się nam oczywistością, wyczekiwano od czasów zamknięcia bram raju. Całe pokolenia rodziły się i umierały w tej tęsknocie, którą niesamowicie oddaje pieśń Rorate caeli. Aż pewnego dnia w małym i niepozornym miasteczku Betlejem w ciemności rozbłysło światełko…
Roraty to bardzo wyraźne wspomnienie z mojego dzieciństwa. Kiedy się nad tym zastanawiam, niemal czuję zapach mroźnego lasu, przez który szliśmy do kościoła i słyszę chrzęst śniegu pod butami. Wyprawa na roraty, z lampionami zrobionymi z latarek i starej kliszy fotograficznej, to był dla nas rytuał, podobnie jak przygotowywanie ozdób świątecznych.
Myślę, że wtedy niewiele rozumieliśmy z liturgii, ale podobało nam się, że jest ciemno i tajemniczo, a na koniec Mszy św. można wylosować figurkę aniołka. Jednak ten znak ciemności, a także światło, które tę ciemność pokonuje, wyryły się mocno w moim sercu, choć chyba dopiero dziś rozumiem ich znaczenie.
Historia rorat sięga czasów starożytnych, kiedy na przełomie pór roku wyznaczano tzw. dni kwartalne, podczas których wierni modlili się i pościli. W środę przypadającą na zimowe dni kwartalne wspominano tajemnicę zwiastowania i odprawiano specjalną i bardzo uroczystą Mszę św. przed wschodem słońca nazywaną Mszą Mesjasza, Missa Aurea (złotą Mszą), Missa Rorate – od pierwszych słów pieśni na wejście, którą wówczas śpiewano.
Na zachodzie Europy tę poranną Mszę św. zaczęto sprawować przez dziewięć dni poprzedzających Boże Narodzenie, a w nielicznych krajach, w tym w Polsce – przez cały Adwent. Pierwsze wzmianki o liturgii rorat w naszym kraju pojawiły się w XIII w. w księgach śląskich cystersów. W XIV w. Msze św. roratnie były praktykowane już w całej Polsce, a w XVI w. stały się tak popularne, że w niektórych miejscach odprawiano je przez cały rok.
Żaneta i Adam z malutkim, dwumiesięcznym Stasiem – to był częsty widok na zeszłorocznych roratach w naszej parafii. Gdy większość ich sąsiadów dopiero przekręcała się podczas snu na drugi bok, oni delikatnie przekładali śpiącego jeszcze synka do fotelika samochodowego i jechali do kościoła, aby zaśpiewać swoje wyjątkowo radosne „Chwała na wysokości Bogu”.
Kiedy pytam Żanetę, czemu tak im zależało na obecności na roratach, słyszę:
– To z wdzięczności. Roraty to typowo maryjna Msza św., a my chcieliśmy podziękować Matce Bożej za to, jak wiele łask nam wyprosiła, a szczególnie za dar rodzicielstwa. Miałam też potrzebę, aby przebywać z Maryją, towarzyszyć Jej w oczekiwaniu na narodziny Jezusa. Czułam, że spotykam się z Nią prawie twarzą w twarz – mówi świeżo upieczona mama.
Karolina, mama trzech córek w wieku przedszkolnym, przyznaje z kolei, że dopiero, gdy sama została matką, zaczęła w pełni przeżywać zarówno tajemnicę samego Bożego Narodzenia, jak i fenomen zwiastowania.
– Dopiero jako mama polubiłam i doceniłam roraty. Ten czas oczekiwania, który dla każdej kobiety jest trudny, pełen niepokoju i znaków zapytania, Maryja także musiała mocno przeżywać. Podczas rorat rozważam to i uczę się od Niej otwartości na Boże pomysły, a także postawy dziękczynienia za Jego dary.
W miastach, gdzie toczy się życie akademickie, powstała tradycja adwentowych śniadań. Młodzi ludzie spotykają się na roratach, a następnie przygotowują wspólny posiłek, którego ze względu na wczesną porę nie spożyli w domu. Tak jest m.in. w Warszawie u dominikanów na Służewie, gdzie w porannych Mszach św. uczestniczą tłumy dzieci, młodzieży i ludzi pracujących. To poruszający widok!
Ks. Arkadiusz Bernat, duszpasterz młodzieży akademickiej w Radomiu, przyznaje, że Msze św. roratnie, połączone z przygotowanymi przez studentów śniadaniami, cieszą się dużą popularnością.
– Mimo że roraty odprawiane są o szóstej rano, nie ma więc żadnej taryfy ulgowej, codziennie jest na nich tyle osób, ile na cotygodniowej Mszy św. akademickiej. Często brakuje miejsca w kaplicy – mówi kapłan.
W Warszawie i innych dużych miastach świąteczne dekoracje w supermarketach pojawiają się już na początku listopada. Gdy w Kościele zaczyna się czas Bożego Narodzenia, mamy już powyżej uszu kolęd, które przez cały grudzień słychać w radiu i nie cieszy nas widok choinek, które od trzech tygodni stoją na placach i rynkach. Rezygnacja z tego niezwykłego oczekiwania jest jak sklejone kartki w książce, to strata, którą trudno odrobić.
– Kiedy z zapalonymi lampionami wracamy z dziećmi z rorat, ludzie właśnie zaczynają zbierać się na przystankach autobusowych, żeby dojechać do pracy. Wyraźnie czuję na sobie ich pełen niedowierzania wzrok – mówi Kasia, która wraz z mężem i dziećmi stara się, gdy tylko wszystkim uda się wstać, uczestniczyć w roratach. – Mam wrażenie, że w pogoni za prezentami, udaną wieczerzą wigilijną i dopięciem firmowych spraw przed końcem roku zupełnie umyka nam duchowy aspekt przygotowań do Bożego Narodzenia. A nawet, idąc dalej, przestajemy myśleć, że przecież przez całe życie przygotowujemy się do tego najważniejszego spotkania z Bogiem, które w końcu czeka każdego z nas. Kiedyś z obawy, że dzieci się poparzą lub podpalą sobie kurtki, prosiłam je o zgaszenie świeczek zaraz po wyjściu z kościoła. Dziś już tak nie robię. Traktuję to trochę jak naszą małą rodzinną ewangelizację, takie przypominanie tym wszystkim zabieganym ludziom, że Pan jest blisko.
opr. ac/ac