Amerykańscy nastolatkowie boją się, że Chrystus powróci, zanim zdążą się pobrać i nacieszyć seksem
Jaką rolę religia odgrywa w polityce amerykańskiej? Czy nadal pozostaje religią, czy przypomina już raczej magię?
Wszyscy słyszeliśmy o Problemie Roku 2000 lub tzw. problemie Y2K (z ang. year 2 kilo bug), kiedy to na całym świecie, w tym w Polsce, martwiono się o to, czy zegary komputerowe poradzą sobie z przejściem do nowego tysiąclecia. W żadnym jednak innym kraju sprawy nie przybrały takiego obrotu jak w Ameryce, której kultura karmi się wierzeniami millenijnymi.A więc wzdłuż i wszerz Stanów Zjednoczonych ujawniło się podskórne lub zeświecczałe myślenie millenijne, a Amerykę ogarnęła swoista panika. Ludzie wycofywali pieniądze z kont bankowych, gromadzili baterie, żywność, wodę destylowaną… i amunicję.
Może nie należy się temu dziwić, skoro senator Robert Bennett (mormon ze stanu Utah), po zbadaniu sprawy w podkomisji senackiej, której przewodniczył, stwierdził, że Y2K może „rozpętać ogólnoświatową recesję ze zgoła pustoszącymi skutkami gospodarczymi i społecznymi”. Inny znawca poinformował wtedy Amerykanów, że Y2K to „najbardziej złowieszcze zagrożenie dla gatunku ludzkiego od czasu odkrycia, że e=mc²”. Prasa oczywiście nie dawała się prześcignąć – od "Vanity Fair" po "Time’a" niemal wszystkie czasopisma siały strach przed apokalipsą.
Tego rodzaju eschatologiczne myślenie, jak nazwaliby je religioznawcy, zawsze stanowiło ważną cechę kultury amerykańskiej, wyraźnie odróżniało też amerykańskie formy chrześcijaństwa od form znanych w Polsce. Chyba nigdy nie poznałem polskiego katolika, który poważnie oczekuje końca historii i powrotu Jezusa. W Ameryce natomiast tacy ludzie, a wraz z nimi literatura, wykłady, filmy na ten temat, są wszędzie. Pamiętajmy, że millenaryzm – a ściślej, wiara w powtórne przyjście Jezusa – jest głęboko i trwale zakorzeniony w Ameryce. Wiara ta była kluczowym elementem kultury purytanów w XVII w., a wszystkie trzy największe chrześcijańskie Kościoły powstałe w Ameryce – mormoni („święci ostatnich dni”), świadkowie Jehowy i adwentyści dnia siódmego – były XIX-wiecznymi ruchami millenijnymi.
Jedną z wielu ilustracji dzisiejszego niepokoju millenijnego jest dość powszechny, występujący wśród ewangelikalnych nastolatków, lęk polegający na tym, że Chrystus powróci, zanim zdążą się pobrać i nacieszyć seksem! To nie żart, a tylko jedna z wyjątkowych cech amerykańskiej kultury.
Inny przykład, tym razem ze sfery polityki: przesłuchanie w Senacie w roku 1981 niejakiego Jamesa Watta, protestanta ewangelikalnego mianowanego przez Reagana ministrem Departamentu Spraw Wewnętrznych USA – odpowiedzialnego za państwowe ziemie i zasoby naturalne, parki narodowe, łowiectwo itp. Otóż, odchodząc od proekologicznej polityki Cartera, który kierował się zasadą „rządcy wiernego i roztropnego” (Łk 12, 41–48), Watt proponował, by USA przeznaczyły niektóre z państwowych ziem pod inwestycje prywatne. Zapytany, czy taka polityka nie pozbawiłaby przyszłych pokoleń możliwości korzystania z tych ziem, Watt odpowiedział, że proroctwa o powrocie Jezusa zawarte w Apokalipsie św. Jana spełnią się na tyle szybko, że nie ma potrzeby, by zagospodarowywać te ziemie pod kątem ewentualnych przyszłych pokoleń. Nominacja została zatwierdzona (sic!).
Oczywiście lista przejawów millenaryzmu nie ma końca, a w wielu przypadkach formy, z którymi mamy do czynienia (jak przy okazji problemu Y2K), to zeświecczałe wersje myślenia eschatologicznego, które pojawiają się w chwilach wielkich napięć.
Innym przykładem jest gatunek filmów apokaliptycznych, których Hollywood wytworzyło bez liku podczas zimnej wojny, gdy społeczeństwo było przerażone groźbą konfliktu jądrowego. Zresztą amerykańscy filmowcy nadal produkują takie filmy, skoro klimat lęków przed terroryzmem oraz rozpadem gospodarki temu sprzyja. Przemysł powstały w ostatnich latach wokół podgatunku Zombie apocalypse jest tego kolejnym dowodem. Warto także zauważyć, że spora część katastroficznej retoryki ruchu ekologicznego w Stanach Zjednoczonych również ma korzenie millenarystyczne i sięga wstecz aż do przełomowej pracy Rachel Carson Silent Spring z 1962 r.
Myślenie religijne jest też czynnikiem wpływającym na charakterystyczną dla Amerykanów misyjną gorliwość. Oczywiście, każde liczące się mocarstwo zajmuje się eksportowaniem swojej kultury – przypuszczam jednak, że ci z was, którzy mieli lub mają styczność z Amerykanami, zgodzą się ze mną, że gorliwość amerykańska – bez względu na to, co jest jej przedmiotem – nie ma sobie równych. Jeszcze raz zwróciłbym uwagę na ekokatastrofizm w amerykańskim wydaniu – od Paula R. Erlicha, autora apokaliptycznej książki o przeludnieniu The Population Bomb z 1968 r., do Ala Gore’a i jego Niewygodnej prawdy sprzed pięciu lat. Kolejnym przykładem są gender studies, dziedzina, która oferuje swoistą socjologię stosowaną, mającą ustanowić wyższy porządek, a która powstała w Stanach Zjednoczonych i stamtąd jest eksportowana. Rzeczywiście, studia gender można określić jako normatywne, w równym stopniu co opisowe, a fakt ten odróżnia je od innych dziedzin należących do humanistyki. W tym względzie wspólnota uczonych gender studies stoi w jednym szeregu z wieloma innymi amerykańskimi wspólnotami, które podobnie do XVII-wiecznych purytanów postanowiły zbudować „Miasto na górze”, „uczynić świat bezpiecznym dla demokracji” i „uratować planetę”.
Pełna wersja tekstu dostępna jest w drukowanych i elektronicznych wydaniach Miesięcznika Znak
Tekst pochodzi z wakacyjnego numeru miesięcznika "Znak"
>Strona miesięcznika "Znak"<opr. aś/aś