Fragmenty książki "Zwykłym językiem o niezwykłym chrześcijaństwie"
ISBN: 978-83-60703-18-2
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007
Tym, czym dla niemowlęcia jest ssanie piersi swej matki, tym dla chrześcijanina jest karmienie się obecnością i miłością Boga w Eucharystii.
Chrześcijaństwo ukazuje światu Boga, który jest nie tylko miłością nieodwołalną, wychowującą i widzialną, ale także miłością ciągle dla nas obecną. W swej zdumiewającej wyobraźni miłości Stwórca przychodzi do nas osobiście w widzialnej postaci, a gdy my — ludzie — wystawiamy Go na śmiertelną próbę miłości, On nie przestaje nas kochać. Pozwala nałożyć na siebie krzyż, który jest symbolem kary przeznaczonej dla największych zbrodniarzy. Zgadza się, by człowiek przybił Go do krzyża hańby i by Go śmiertelnie skrzywdził. Bóg uczynił to wszystko po to, byśmy byli pewni, że do końca nas umiłował. Jednak wyobraźnia Bożej miłości sięga jeszcze dalej! Wcielony Bóg trzeciego dnia zmartwychwstaje i — poraniony na wieki — powraca do swoich uczniów. Nie zostawia nas sierotami, gdyż nikogo z ludzi nie przestaje kochać. W Eucharystii pozostaje z nami do końca czasów, obecny rzeczywiście, chociaż — po zmartwychwstaniu z konieczności — pod postaciami chleba i wina.
Eucharystia to najbardziej zaskakujący i zdumiewający sakrament. To sakrament miłości w najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Eucharystia to coś znacznie więcej niż tylko pamiątka męki, śmierci i zmartwychwstania Boga-Człowieka. Eucharystia to trwanie przy nas i w nas Tego, który nas kocha i który uczy nas kochać. Eucharystia ma podwójny wymiar: jest miejscem spotykania się człowieka ze Zmartwychwstałym, a jednocześnie jest Bożą szkołą miłości. Jest zatem spotkaniem, w którym Bóg okazuje nam miłość, ale też pomaga nam dorastać do miłości. W Eucharystię wpisany jest matematyczny niemal „wzór” na miłość Boga do człowieka. Za pomocą tego samego wzoru można też opisać sposób, w jaki Bóg uczy nas kochać. Ten „wzór” na miłość zawarty jest w czterech słowach, które słyszymy w każdej Eucharystii: Jezus wziął chleb, pobłogosławił, połamał i rozdał (por. Mt 26, 26). Te cztery słowa — wziął, pobłogosławił, połamał i rozdał — odnoszą się najpierw do chleba, który Jezus bierze w swe dłonie podczas Ostatniej Wieczerzy, błogosławi, łamie i rozdaje swoim uczniom. Jednocześnie te same cztery słowa opisują to, czego Chrystus dokonuje z każdym z nas podczas Eucharystii. On bierze nas w swoje ręce, błogosławi, łamie i rozdaje.
Pierwszym słowem, które opisuje to, co dzieje się z nami, gdy uczestniczymy w Eucharystii, jest zatem słowo: wziął. Właśnie to słowo jest pierwszym elementem wspomnianego „wzoru”, za pomocą którego można opisać miłość Boga do człowieka. Tak jak w czasie Ostatniej Wieczerzy Jezus wziął chleb w swoje dłonie, tak w czasie Eucharystii Jezus bierze każdego z nas w swoje ręce, bo nas nieodwołalnie kocha. Świadomie przeżywać Eucharystię to za każdym razem od nowa upewniać się o tym, że od początku mojej historii zostałem wzięty przez Boga z miłością i że On nigdy nie przestanie mnie kochać. To tylko ja, w mojej słabości czy zarozumiałości, mogę niestety zlekceważyć tę Jego miłość, a nawet ją odrzucić. Jednak nawet wtedy Bóg nie przestanie trzymać mnie w swych ramionach i patrzyć na mnie z miłością. Podobnie postępują kochający rodzice, którzy swe dziecko traktują jak bezcenny skarb, jak Bożą świętość, którą Bóg im zawierzył. Tacy rodzice trzymają swe dziecko w ramionach także wtedy, gdy ono ich miłości nie potrafi czy też nie chce przyjąć.
W Eucharystii dowiaduję się od samego Boga o tym, że zostałem wzięty przez Niego z miłością, zanim jeszcze rodzice o mnie pomyśleli, zanim obdarzyli mnie życiem, zanim mnie zobaczyli i pokochali. Upewnienie się o tym, że jestem chroniony w rękach Tego, który mnie kocha, stanowi doświadczenie, którego potrzebuję bardziej niż chleba i które w rozstrzygający sposób wpływa na moją sytuację w doczesności. Żyjemy w takim świecie, który niemal nieustannie nas segreguje i który wielu ludzi odrzuca, gdyż nie uznaje ich za „swoich”. Ten świat segreguje i odrzuca najczęściej i najbardziej agresywnie właśnie tych, którzy żyją w obecności Boga i którzy od Boga uczą się kochać. Właśnie dlatego chrześcijanin to ktoś, kto nie może obyć się bez Eucharystii. Człowiek, który czuje się bezradnym i potrzebującym czułości dzieckiem w rękach Boga, okazuje się mocarzem pośród ludzi. Staje się bowiem wtedy coraz bardziej niezależny od nich i od ich miłości. Czuje się przecież kochany przez Kogoś nieskończenie większego od wszystkich ludzi razem wziętych. Kto karmi się obecnością i miłością Boga w Eucharystii, ten nie pomyli miłości z jej karykaturami czy z najbardziej nawet przebiegle spreparowanymi imitacjami miłości. Kto czuje się dzieckiem spoczywającym w ramionach Boga, ten nie musi żebrać o miłość u człowieka. Kto doświadcza Bożej miłości, ten dla chwili przyjemności albo dla „zatrzymania” kogoś z ludzi przy sobie nie poświęci sumienia, czystości, zdrowia ani życia. Kto czuje się kochany przez Boga, ten natychmiast demaskuje wszystko, co miłością nie jest, i nie pozwoli, by ktoś z ludzi nim manipulował. Taki człowiek wiąże swój los wyłącznie z tymi, którzy — podobnie jak on — czują się dziećmi Bożymi i których nie interesuje ani pożądanie, ani romans, lecz miłość czysta i wierna, czyli właśnie taka, jakiej Chrystus uczy nas w Eucharystii.
Kto oddala się od Uczty Eucharystycznej, ten przyjmuje zaproszenia na zupełnie inne, toksyczne „uczty”, w czasie których karmi się zaburzonymi więziami i fi kcyjnymi wartościami. Każdy z nas potrzebuje spotkania i oparcia w jakiejś drugiej osobie. Jeśli oparciem tym nie są ramiona Boga, to ryzykujemy, że wpadniemy w ramiona kogoś, kto daleko odszedł od Boga i kto może nas skrzywdzić. Ci, którzy karmią się miłością Boga w Eucharystii, nie muszą nieustannie zabiegać o to, by ktoś z ludzi ich wybrał czy zaakceptował. Nie muszą tego czynić, dlatego że potrafi ą sobie radzić z samotnością i z różnymi formami odrzucenia. Co więcej, to właśnie ci, którzy regularnie karmią się Bożą miłością, imponują innym ludziom swoją szlachetnością, stanowczością i radością. Oni nie muszą zabiegać o czyjeś towarzystwo za wszelką cenę. Przeciwnie, to właśnie oni są poszukiwani przez wielu ludzi, którzy pragną z nimi przebywać i dzielić swój los. Chętnie przecież przebywamy pośród tych, którzy imponują nam dojrzałością i entuzjazmem życia.
Drugim elementem eucharystycznego „wzoru” na miłość jest słowo: pobłogosławił. To słowo radośnie brzmi w naszych uszach i sercach! Błogosławić to bowiem życzyć dobra drugiej osobie. To mówić do niej z szacunkiem, nadzieją i miłością. To potwierdzać słowami i czynami, że ta osoba jest przez nas kochana. Błogosławić to wypowiadać słowa miłości i żadne inne. Bóg wie o tym, że nikomu z nas nie wystarczy sama tylko świadomość tego, że On pokochał nas na zawsze. Każdy człowiek każdego dnia na nowo potrzebuje potwierdzenia, że dzisiaj też jest kochany. Bolesne wydarzenia, kolejne rozgoryczenia własną słabością, doświadczenie krzywdy to wszystko sprawia, że w nasze serce często wdzierają się zwątpienie i smutek. Właśnie dlatego potrzebujemy codziennego błogosławieństwa bardziej niż tlenu czy pokarmu.
O naszej ciągłej potrzebie bycia błogosławionym wie nie tylko Bóg. Wiedzą o niej przynajmniej niektórzy ludzie. Zwłaszcza ci, którzy nas najbardziej kochają, czyli nasi krewni i nasi serdeczni przyjaciele. Wszyscy oni pragną naśladować Boga, który nieustannie nam błogosławi. Właśnie dlatego na różne sposoby potwierdzają, że dziś kochają nas jeszcze bardziej niż wczoraj. Kto kocha, ten codziennie zdumiewa nas swoją wielką fantazją miłości, gdyż każdego dnia znajduje nowe słowa, gesty, znaki i zachowania, dzięki którym czujemy się błogosławieni. Kto kocha, ten wie, że im bardziej czujemy się kochani, tym częściej potrzebujemy nowych znaków miłości, bo odtąd nie chcemy się już karmić czymś innym niż miłość.
Najbardziej czytelnym przykładem nieustannego błogosławieństwa w relacjach międzyludzkich jest postawa rodziców wobec dzieci. Rodzice, którzy bardzo kochają, doskonale zdają sobie sprawę z tego, że najlepszym pokarmem dla ich dziecka są nieustanne znaki błogosławieństwa i że ich dziecko ma nieskończony niemal głód miłości, którego nigdy nie da się zaspokoić na zapas. Kochający rodzice od rana do wieczora wynajdują mnóstwo różnego rodzaju znaków, które są dla dziecka wyrazem błogosławieństwa, gdyż upewniają je o tym, że dzisiaj też jest ono kochane i że również dzisiaj może czuć się bezpiecznie. Ważną formą błogosławieństwa jest obecność rodziców oraz ich czułość wtedy, gdy dziecko przygotowuje się do snu. Zwłaszcza dla małego dziecka proces zasypiania wiąże się przecież z nieuniknionym niepokojem. W tym wieku sen oznacza pójście w samotność, powoduje „zanurzenie się” w nieprzeniknioną ciemność, a czasem prowadzi na spotkanie z niepokojącymi snami. Właśnie dlatego obecność obojga rodziców przy usypiającym dziecku, przytulenie, zanucenie kołysanki, pocałunek na dobranoc — wszystko to uspokaja dziecko i upewnia je o tym, że również tej nocy nie pozostanie zapomniane przez najbliższych. Błogosławieństwem dla człowieka jest każde dobre słowo, każdy życzliwy gest, każde spojrzenie wyrażające radość i troskę, każde słowo nadziei, umocnienia i pocieszenia w trudnościach, każda forma przyjaznej obecności w czasie próby, cierpienia, niepokoju.
Czasami błogosławieństwo może przybierać oficjalną formę. Tak się dzieje wtedy, gdy rodzice w uroczysty sposób błogosławią syna czy córkę w obliczu najważniejszych decyzji życiowych, na przykład w dniu zawarcia małżeństwa, przyjęcia święceń kapłańskich czy złożenia ślubów zakonnych. Gesty błogosławieństwa szczególnie ważne są wtedy, gdy między bliskimi sobie osobami pojawiają się nieuniknione przecież czasem nieporozumienia czy wzajemne — choćby drobne — żale lub pretensje. W takich sytuacjach potwierdzające miłość gesty uspokajają, wyciszają napięcia, przynoszą ukojenie, przywracają radość.
W obliczu wrodzonego głodu błogosławieństwa prawie zawsze nasze ludzkie znaki okazują się niewystarczające. Z tego powodu Bóg, którego spotykamy w Eucharystii, pozostaje z nami także po naszym wyjściu ze świątyni po to, by poprzez kolejne znaki swego błogosławieństwa upewniać nas o tym, że kocha. Bóg jest miłością, a przez to jest też niedoścignionym mistrzem w okazywaniu błogosławieństwa. Stwórca pozwala nam odkryć swoją błogosławiącą obecność w naszych myślach i przeżyciach, w głosie sumienia i na modlitwie, w czasie spotkań z dobrymi ludźmi, których stawia na naszej drodze, a także w różnych wydarzeniach i sytuacjach życiowych, w których odkrywamy Jego miłość i troskę.
W warunkach doczesności nie ma terenu neutralnego między ziemią „błogosławieństwa” a „ziemią przekleństwa”. Ci, którzy nie doświadczają na co dzień znaków miłości, czują się raczej dziećmi przekleństwa niż błogosławieństwa. W naszych czasach coraz więcej jest takich właśnie ludzi. Wielu z nich skarży się na to, że bywają przeklinani na ulicy, w miejscu pracy, w gronie rówieśników, a nawet w domu rodzinnym. Wielu nie wierzy wręcz, że ktokolwiek może jeszcze czuć się dzieckiem błogosławieństwa w społeczeństwie, w którym bardziej się liczy to, co mam, niż to, czy kocham i czy jestem kochany. Cywilizacja, w której żyjemy, wzmaga potrzebę bycia błogosławionym także dlatego, że obecnie większość ludzi łatwiej wypowiada do bliźnich złe niż dobre słowa. Nawet w przestrzeni publicznej nie jest już rzadkością obrzucanie kogoś obelgami, posługiwanie się wulgaryzmami, okazywanie agresji, wrogości, pogardy czy nienawiści. Coraz rzadziej natomiast — nawet w kręgu rodziny i przyjaciół — mamy odwagę okazywać naszą radość, czułość, wdzięczność czy wzruszenie. Jakże wielu z nas wstydzi się błogosławić nawet tych, których najbardziej kocha!
Jeśli ktoś z ludzi nie czuje się błogosławionym, to nie znaczy, że Bóg przestał mu błogosławić, że o nim zapomniał i że już go nie kocha. Świadczy to jedynie o tym, że to my — ludzie — stawiamy bariery w przyjmowaniu od Boga znaków Jego błogosławieństwa. Znaków Bożego błogosławieństwa nie zauważy człowiek łączący swoje losy z takimi ludźmi, którzy nie chcą czy też nie potrafi ą błogosławić, a także taki człowiek, który sam nie błogosławi. Trudno czuć się błogosławionym, jeśli wokół są ludzie, którzy złorzeczą, którzy oddalili się od Boga, którzy sami są nieszczęśliwi i próbują unieszczęśliwiać innych ludzi. Podobnie trudno czuć się błogosławionym, jeśli ktoś sam nie błogosławi tych, wśród których żyje. Taki człowiek jest ślepy na wszelkie znaki błogosławieństwa. Kto nie błogosławi innych, ten nie uwierzy, że inni mogą jemu błogosławić. Najbardziej błogosławieni czują się ci, którzy najbardziej błogosławią. Tacy ludzie zdumiewają się błogosławieństwem, jakie otrzymują od Boga i od ludzi.
Spotkanie z Chrystusem w Eucharystii to najlepszy sposób na to, by usuwać bariery, które przeszkadzają nam w przyjmowaniu błogosławieństwa od Boga. Uczestnicząc w Eucharystii, znajdujemy się w bezpośredniej, fi zycznej bliskości Boga i dziękujemy Mu za Jego obecność i miłość. Karmimy się Bogiem-Miłością w Komunii Świętej. Jednocześnie budujemy wspólnotę z ludźmi, którzy — podobnie jak my — szczerym sercem szukają Boga i którzy uczą się kochać na Jego wzór i podobieństwo. Po wyjściu ze świątyni mamy szansę trwać nie tylko w przyjaźni z Bogiem, ale również w przyjaźni z Jego przyjaciółmi, których znamy ze wspólnej Eucharystii. Tacy ludzie ułatwiają nam odkrywanie nadzwyczajnych znaków Bożego błogosławieństwa w zwyczajnej codzienności.
Trzecie słowo z eucharystycznego „wzoru” na miłość brzmi: połamał. Kiedy słyszymy to właśnie słowo, wtedy może rodzić się w nas spontaniczny odruch protestu. Trudno bowiem kojarzyć miłość z łamaniem czy z byciem łamanym. Czujemy się kochani wtedy, gdy Bóg bierze nas w ramiona i gdy nam błogosławi, jednak słowo łamać wydaje się tu nie na miejscu. Słowo to nie tylko nie kojarzy się nam z miłością, ale przeciwnie — kojarzy się przede wszystkim z bólem, cierpieniem, krzywdą i nieszczęściem. Mamy uzasadnione powody do tego, by mieć niepokojące skojarzenia z łamaniem czy z byciem łamanym. Świat, w którym żyjemy, nieustannie próbuje bowiem coś w nas połamać. Najchętniej łamie w nas to, co najcenniejsze i najbardziej święte, a zatem naszą mądrość, wolność, wrażliwość, czystość, szlachetność, a także nasze najpiękniejsze marzenia, pragnienia, ideały i aspiracje. Ten świat próbuje to wszystko w nas łamać i niszczyć nie przez przypadek czy na skutek bezmyślności. Przeciwnie, jest niestety wiele takich osób i środowisk, które mają całkiem wymierny interes w tym, by połamać w nas to, co szlachetne, mądre i dobre. Im więcej bowiem złamią w nas dobra, tym łatwiej mogą nami manipulować i wzbogacać się kosztem naszych słabości.
Świat, w którym żyjemy, nie tylko usiłuje połamać w nas to, co najszlachetniejsze i co przynosi nam radość, ale próbuje dokonać tego w podstępny sposób, a więc bez naszej wiedzy i zgody. Nikt przecież świadomie i dobrowolnie nie chce tracić tego, co w nim najbardziej Boże, mądre, dobre i piękne. Właśnie dlatego świat ten usiłuje łamać nasze człowieczeństwo w sposób przewrotny, a nawet — przynajmniej na początku — bezbolesny i „miły”. Wszystko oczywiście po to, by uśpić naszą czujność i nasze sumienie. W tym celu ludzie cyniczni szkolą i zatrudniają sztaby fachowców od manipulacji i od „bezbolesnego” łamania naszych sumień, naszej wrażliwości i wolności. Okazuje się, że coraz częściej nie potrzeba już wyrafi nowanego „profesjonalizmu” w czynieniu zła. Wystarczy natarczywe powtarzanie kilku równie banalnych, co absurdalnych i archaicznych mitów o istnieniu łatwo osiągalnego szczęścia, o „wolnych” związkach, o prawach bez obowiązków czy o wyższości tolerancji i demokracji nad miłością, prawdą i odpowiedzialnością. Niektórzy ludzie stali się obecnie aż tak cyniczni, że nie tylko usiłują łamać w nas to, co dobre i piękne, ale jednocześnie próbują „umacniać” w nas to, co najgorsze, prymitywne, grzeszne, a nawet odrażające i szatańskie.
Nie tylko jednak ludzie cyniczni i przewrotni próbują łamać i niszczyć wszystko, co w nas najlepsze. Jeszcze większym dramatem jest to, że każdy z nas w jakimś stopniu codziennie krzywdzi samego siebie i łamie w sobie coś, co powinien chronić. Szkodzimy własnemu zdrowiu, ranimy naszą psychikę, zawężamy naszą świadomość, okaleczamy sumienie, zatracamy wrażliwość moralną, niszczymy nasze więzi i wartości. Niektórzy z nas aż tak bardzo łamią w sobie to, co dobre, że wpadają w śmiertelne uzależnienia albo doprowadzają siebie do rozpaczy i stanów samobójczych. W konsekwencji krzywd doznawanych z zewnątrz oraz wyrządzanych samemu sobie każdy człowiek jest w jakimś stopniu połamany, czyli zraniony w swoim człowieczeństwie, w swej godności i w swojej wolności do dobra. Bycie połamanym wiąże się nie tylko z doznanymi krzywdami czy z popełnionymi przez nas błędami, ale po części wynika również z naszej ograniczoności. Czujemy się połamani na przykład wtedy, gdy odkrywamy niedoskonałość naszego ciała, gdy chorujemy, gdy trudno nam panować nad popędami, lenistwem czy egoizmem, gdy wchodzimy w okres starości i stajemy w obliczu śmierci doczesnej. Czujemy się połamani intelektualnie wtedy, gdyż nie rozumiemy w pełni tajemnicy świata i człowieka i nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na wiele ważnych pytań. Doświadczamy połamania emocjonalnego wtedy, gdy niepokoją nas bolesne nastroje czy natrętne lęki, albo gdy cierpimy z powodu tęsknoty czy niepokoju o los tych, których kochamy, i o naszą przyszłość. Przeżywamy połamanie w sferze duchowej, gdy mamy wątpliwości co do sensu życia i co do wartości, na jakich można zbudować dobrą przyszłość. Bywamy połamani w sferze moralnej, bo nieraz trudno jest nam odróżnić dobro od zła. Bywa też połamane nasze sumienie, gdy prześladuje nas ciężkie poczucie winy. Wielu z nas czuje się połamanymi na skutek całej historii ich życia.
W obliczu wszystkich tych form bolesnego bycia połamanym rodzi się zrozumiały bunt wtedy, gdy słyszymy, że Bóg, który nas kocha, też pragnie w nas coś połamać. W tym jednak przypadku chodzi o zupełnie inne znaczenie słów łamać i być połamanym. Otóż świat doczesny próbuje w nas połamać tylko to, co dobre, i chce to zrobić bez naszej zgody, posługując się podstępem, a czasem nawet przemocą. Tymczasem Bóg pragnie połamać w nas wyłącznie to, co złe, i tylko za naszą zgodą. Co więcej, tylko wtedy, gdy wręcz błagamy Go, by pomógł nam połamać w nas to, co powinno w nas umrzeć, byśmy mogli żyć w sposób godny naszej ludzkiej godności.
Bóg, który jest miłością, może pragnąć tylko jednego: byśmy z Jego pomocą połamali w sobie wszystko to, co nie jest miłością i co przeszkadza nam kochać! Chodzi tu zatem o taki proces łamania, który jest procesem oczyszczania. Połamanie i odrzucenie czegoś złego jest konieczne dlatego, że nikt z nas nie jest samą miłością. Konieczne jest zwłaszcza uwalnianie się z ignorancji, naiwności, bezmyślności, grzechu. Równie konieczne jest uwalnianie się od uzależnień, pychy i prymitywizmu. Najtrudniejszym zadaniem jest połamanie egoizmu, gdyż egoizm jest punktem wyjścia w przypadku każdego zła czy grzechu. Kochać to być darem dla innych, a być egoistą i grzeszyć to posługiwać się innymi ludźmi po to, by uczynić z nich naiwne ofiary.
Bolesny z konieczności proces łamania w sobie tego, co nie jest miłością, nie jest zatem znakiem opuszczenia nas przez Boga ani znakiem przekleństwa. Przeciwnie, takie łamanie i oczyszczenie to podstawowy znak miłości i błogosławieństwa ze strony Boga. Najbardziej przecież kocha ten, kto najbardziej pomaga nam kochać. Bóg wie, że dla każdego z nas ważniejsze jest dorastanie do miłości niż wysiłek, jaki trzeba podjąć po to, by uwolnić się od wszystkiego, co przeszkadza kochać i być szczęśliwym. Współpraca z Bogiem w łamaniu tego, co we mnie słabe i grzeszne, to proces, dzięki któremu Stwórca dokonuje w nas wielkich rzeczy. To znak, że naprawdę przyjmujemy miłość od Boga i że pozwalamy, by On nas stworzył na nowo. To proces, w którym dokonuje się największy cud, jaki jest możliwy na tej Ziemi: ja, który nie jestem miłością, zaczynam naprawdę kochać.
Współpraca z Bogiem w łamaniu w nas tego, co złe, to warunek, byśmy w doczesności i wieczności mogli trwać po stronie miłości. To wypełnienie się w nas Bożego planu zbawienia. Połamanie tego, co złe, nie tylko czyni nas zdolnymi, by kochać. Pomaga nam także zagoić rany, które są wynikiem tego, że w przeszłości ktoś inny czy my sami łamaliśmy w sobie to, co dobre. Kto bowiem kocha, ten uwalnia się od wszystkiego, co w przeszłości nie było miłością. Czytelnym potwierdzeniem tej zasady są trzeźwiejący alkoholicy. Ci z nich, którzy nie tylko przestali sięgać po alkohol, ale też odrzucili wszystko, co złe i grzeszne, okazują się wolni i szlachetni w jeszcze większym stopniu niż przed popadnięciem w uzależnienie.
Boży sposób łamania w czytelny sposób dokonał się w życiu św. Pawła. Pod Damaszkiem Chrystus rzucił go na ziemię, połamał wszystkie jego dotychczasowe pewniki i przekonania oraz całą jego dotychczasową fi lozofi ę życia. Dzięki takiemu całkowitemu połamaniu Szaweł, który zabijał chrześcijan i siał grozę, staje się Pawłem, który odtąd będzie kochał Chrystusa i Jego wyznawców. Będzie odtąd śmiał się ze śmiejącymi i płakał z płaczącymi. Stanie się wszystkim dla wszystkich. Nawet w obliczu śmierci pozostanie pewny tego, że uczestniczył w dobrych zawodach, że dobiegł zwycięsko do mety, że życie dla niego to Chrystus, i że nic nie zdoła odłączyć go od Jego miłości. Oto portret człowieka, który pozwolił, by Bóg połamał w nim wszystko, co nie było Boże, czyli co przeszkadzało mu kochać.
Owoce uwolnienia się od tego, co przeszkadza kochać, są zatem zdumiewające i radosne. Natomiast bólem, ciężarem i trudną próbą jest przechodzenie przez proces łamania. Wtedy nie jestem przecież jeszcze pewien, czy dam radę, czy wygram z własnymi słabościami, czy okażę się wiernym współpracownikiem Boga w dziele mojego nawrócenia i zbawienia. Najtrudniejsza jest początkowa faza łamania w sobie zła i egoizmu. W tej początkowej fazie człowiek boleśnie doświadcza ceny za walkę z własnymi słabościami, a jeszcze nie widzi owoców podjętego wysiłku. Dlatego właśnie potrzebne jest trwanie przy Bogu, by proces łamania zła mógł się zacząć i by przyniósł obfi ty plon świętości. Tylko będąc blisko Boga, mogę uwolnić się z tego, co oddala mnie od Niego i co przeszkadza mi kochać oraz przyjmować miłość. Własną mocą jesteśmy w stanie jedynie łamać w nas to, co dobre, albo — jak Judasz — popaść w rozpacz w obliczu własnej słabości. Łamanie tego, co złe, to konieczny element rozwoju i poznawania samego siebie. To warunek dojrzewania i zdumiewania się Bogiem, dzięki któremu nasza ludzka moc doskonali się w konfrontacji ze słabościami. Gdy wypowiadamy walkę ze złem, które jest w nas — i to walkę aż do przelewu krwi — wtedy Bóg pochyla się nad nami ze szczególną miłością, opatruje nasze rany i dodaje nam nadziei, byśmy nie ustali w drodze. Czwarte słowo w Bożym „wzorze” na miłość brzmi: rozdał. Słowo to oznacza, że Bóg spotyka się z nami w Eucharystii nie tylko po to, by brać nas z miłością w swe ręce, by nam nieustannie błogosławić i by pomagać nam w połamaniu tego, co nam przeszkadza kochać. Bóg zaprasza nas do uczestnictwa w Jego Eucharystii także po to, by nas rozdawać innym ludziom. Stwórca pragnie, by każdy z nas stał się dobrowolnym darem dla innych ludzi. Słowo rozdał, używane w kontekście miłości, może powodować zdziwienie, a nawet protest. Pojawia się bowiem pytanie: Jeśli Bóg kocha mnie, to czy nie powinien raczej innych ludzi zachęcać do tego, by byli dla mnie darem, zamiast zachęcać mnie do tego, bym to ja stawał się darem dla innych? Bóg kocha tego człowieka, którego chce rozdać innym ludziom, czy też raczej tego, którego obdarza swoją miłością i do którego posyła ludzi, którzy kochają? Otóż obydwie te możliwości nie wykluczają się wzajemnie, lecz przeciwnie: uzupełniają się, i to w sposób konieczny.
Zanim Bóg zaprosił mnie na Eucharystię, zanim dorosłem, by móc się w świadomy sposób z Nim spotkać, to On najpierw stworzył mnie z miłości i pokochał nieodwołalnie. Uczynił wszystko, co może uczynić Bóg-Miłość po to, by znaleźć rodziców, którzy mnie pokochają i którzy mnie do Niego przyprowadzą. Najpierw zatem Stwórca kocha mnie poprzez to, że okazuje mi miłość, że mi błogosławi i że posyła mi ludzi, którzy staną się dla mnie świadkami Jego miłość. Na tym jednak nie kończy się proces mojego rozwoju i dorastania do szczęścia. Bóg świetnie wie o tym, o czym ja często zapominam, albo z czego w ogóle nie zdaję sobie sprawy. Otóż Bóg wie, że najbardziej i najpewniej kocham siebie wtedy, gdy bezinteresownie kocham innych ludzi. A zatem wtedy, gdy ani nie jestem egoistą, ani też nie staję się bezmyślną i naiwną ofi arą. Tylko ja mogę pozwolić Bogu, by rozdał mnie jako dar dobrowolny i mądry. Ale tylko Bóg ma moc — gdy tego szczerze pragnę — zamienić mnie w taki właśnie dar.
W swojej mądrości i w swym realizmie Bóg rozdaje mnie innym ludziom dopiero wtedy, gdy pomoże mi połamać we mnie to, co egoistyczne, niedojrzałe i grzeszne. Czyni tak nie tylko dlatego, że Stwórca nigdy nie rozdaje bubli, ale również dlatego, że ja nie byłbym nigdy szczęśliwy, gdybym okazał się darem drugiej kategorii. Z samej swej natury miłość to zawsze dar pierwszej kategorii! To dar z najwyższym znakiem jakości. Człowiek, który okazuje się „darem” naiwnym, wymuszonym, nieodpowiedzialnym czy wręcz toksycznym, będzie podobnie nieszczęśliwy, jak nieszczęśliwy jest egoista, który w ogóle nie chce być darem dla nikogo. Dojrzali i szczęśliwi są jedynie ci ludzie, którzy stają się dla bliźnich darem bezinteresownym i czystym, czyli darem Bożym i świętym. Tacy ludzie znajdują niezwykłą radość w każdej specyfi cznej formie powołania, jakie Bóg im proponuje, bo kocha. Stwórca wie o tym, że moje szczęście nie zależy od tego, kogo kocham: moich krewnych czy też nieznanych mi jeszcze ludzi, do których Bóg pośle mnie jako księdza czy jako osobę konsekrowaną. Moje szczęście doczesne i wieczne zależy od tego, czy naśladuję Tego, który w Eucharystii pozostaje dla mnie obecny, by kochać i uczyć kochać.
opr. aw/aw