Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (43/99)
Kradzież rakiet przeciwlotniczych z zakładów "Mesko" po raz kolejny uświadomiła, jak trudno dostosować się do standardów cywilizowanego świata w dziedzinie ochrony rzeczy i spraw tajnych. W czasach komunistycznych ochrona tajemnic - zarówno informacji, jak i rzeczy materialnych - była stosunkowo prosta. Chronione było praktycznie wszystko, co dotyczyło wojska i innych struktur siłowych, ponadto znaczna część przemysłu i transport traktowane były jako bezpośrednie zaplecze wojska i objęte były tajemnicą, często zupełnie absurdalną, której symbolem mogą być znaki zakazu fotografowania (surowo egzekwowane!) na płocie zajezdni autobusowej albo spróchniałym pudle starego wagonu. Ten absurd był zresztą pozorny. Ukrytym sensem tych i innych zakazów, choćby najbardziej dziwacznych, było utrzymanie mieszkańców (bo nie obywateli) PRL w przeświadczeniu, że nie wolno im niczego, na co nie otrzymali wyraźnego pozwolenia. Natomiast władza nie miała żadnych zobowiązań i mogła wydawać decyzje najzupełniej dowolnie, bez konieczności udowadniania ich. W szczególności dotyczyło to wszystkiego, co w jakikolwiek sposób łączyło się z wojskiem. Taka sytuacja skończyła się bezpowrotnie. Symbolem nowych czasów są wystawy, na których zakłady zbrojeniowe publicznie demonstrują swoje najnowsze produkty. Ochrona powinna dotyczyć spraw wybranych, rzeczywiście istotnych dla obronności. Poza tym nie można w żadnym razie rezygnować ze specjalnego, wzmożonego trybu ochrony broni - tym razem nie przed rzeczywistymi i wyimaginowanymi szpiegami, ale przed złodziejami. Dotyczy to zarówno broni nowoczesnej, jak i przestarzałej, skoro także tą nienowoczesną można zabijać. Dlatego kuriozalnie brzmią uspokajające zapewnienia, że wśród skradzionych rakiet nie ma najnowocześniejszych - nawet jeśli to prawda. Za pomocą przestarzałych pocisków też można urządzić masakrę. Kuriozum stanowi też fakt, że kradzież wyszła na jaw, kiedy rano do fabryki przyszli robotnicy. Oznacza to, że w zbrojeniowych zakładach broń nie jest objęta żadnym szczególnym systemem ochrony, ale leży w niepilnowanym magazynie niczym młotki albo śrubokręty. Rozumiem, że brak pieniędzy na wyrafinowane systemy elektronicznej ochrony, ale czy naprawdę strażnik nie może chodzić po teranie i co jakiś czas spojrzeć, czy w magazynie broni nie dzieje się nic szczególnego? Chronić tylko to, co naprawdę trzeba i tylko przed rzeczywistymi zagrożeniami jest trudniej niż chronić "w ogóle" wszystko i wszędzie. Trudniej też upilnować cokolwiek w demokracji niż w państwie policyjnym. Jest również prawdą, że na wszystko brak pieniędzy. Czy jednak te obiektywne trudności nie służą jako alibi dla zwykłej nieudolności?
TOMASZ WIŚCICKI