Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (50/2000)
Raz po raz słyszymy zwrot „strona rządowa”. Kolejne grupy zawodowe (a czasem wcale niezawodowe) są tą drugą, „społeczną”, czy jak ją nazwać, stroną, która pertraktuje z rządem, prowadzi z nim rokowania, stawia warunki (a często zgoła ultimatum), grozi czy wręcz straszy. Po prostu: dwie strony, równorzędne, dążące do „porozumienia”. Jeśli osiągnięto porozumienie, obydwie okazują zadowolenie, a strona rządowa chwali się, że osiągnięto kompromis.
Nie oceniam tego zjawiska, rejestruję fakt, do którego zresztą przywykliśmy i który wielu spośród nas uważa za normalny. Mało kogo razi zwrot „strona rządowa”; mało tego, sami ministrowie — i nie tylko — tak o sobie samych wyrażają się z okazji owych rokowań. Skoro tak się dzieje, to nie ma co narzekać na fakty, ale warto się nad nimi zastanowić, warto pomyśleć nad treścią i skutkami mowy o „stronie rządowej”. Właśnie „stronie”! A przecież rząd to organ władzy. Władza jest stroną dla innej, równej władzy. W zakresie prawem określonych kompetencji władza nie jest stroną, lecz organem decyzyjnym. Wykonywanie władzy to wydawanie wiążących decyzji, i to wyłącznie na podstawie prawa, a nie rokowań. Wedle konstytucji i wedle politycznych założeń demokratycznego państwa rząd rządzi, a nie zasiada do stołu. Rząd, który zasiada do stołu rokowań, przestał rządzić. Przykładem był nasz „okrągły stół” z roku 1989. Rząd („strona rządowa”) zasiadł do stołu, bo zorientował się, że nie jest w stanie dalej rządzić. Szukał kompromisu, by ratować, co się da. Swej władzy nie uratował. Ostał się natomiast w obiegu zwrot „strona rządowa”.
Funkcjonowanie tego zwrotu jest wielce wymowne. Można by oczywiście powiedzieć, iż dowodzi on, że władza się nie wyobcowała, utrzymuje łączność z bazą, nie jest apodyktyczna, lecz troszczy się o poparcie społeczne dla trudnych reform. Może „strona rządowa” mówić, że stara się o to, by wzajemne stosunki władzy i obywateli były partnerskie. Ale trudno nie dostrzec faktów. A te są takie, że rząd-strona to rząd o władzy ograniczonej, skoro musi zawierać kompromisy i raz po raz ustępować. Wykonywanie władzy i ustępowanie — to naprawdę się wzajemnie wyklucza: albo się rządzi, albo się ustępuje.
Powtarzam: nie oceniam, opisuję — i proponuję, by wyciągać wnioski. A te są proste. Nic tu nie pomoże zaklinowanie suwerenności i niezależności państwa, ono faktycznie nie posiada już monopolu władzy, a jego suwerenność jest od wewnątrz ograniczona.
Nie chodzi tu o ograniczenie władzy wynikające z prawa, bo do istoty władzy demokratycznego państwa należy to, że przysługuje jej tyle uprawnień, ile przyznają jej obywatele. Ograniczeniem suwerenności są uzależnienia od sił gospodarczych i nacisków grup, wyrażanych nieraz przez media (aż żal patrzeć, jak przedstawiciele władzy unikają najmniejszej nawet krytyki bossów medialnych!). Takie ograniczenia należą do mechanizmów życia społecznego i politycznego. Zjawiskiem nowym jest natomiast formująca się świadomość obywateli (czy można nazwać ją „świadomością obywatelską”?), wyrażająca się w zwrocie „strona rządowa”. Tkwi w niej nowe pojmowanie władzy, zdanie „z władzą trzeba się liczyć” nabiera odmiennego niż dotąd znaczenia. Co więcej, jeśli rząd jest traktowany jako strona i sam to akceptuje, to znaczy, że zbliża się koniec takiego państwa, w jakie organizowały się narody Europy w ciągu minionych ponad dwustu lat. Wygląda na to, że chcemy organizować się w jakieś inne, nowe formy.
opr. mg/mg