Państwo i banki

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (48/2001)

W połowie listopada zrobił się ruch w bankach. Państwo bowiem zabrało się do uderzenia obywateli po kieszeni, m.in. przez wprowadzenie 20-procentowego podatku od zysku z oszczędności. Zrozumiałe jest, że oszczędzający chcieliby uniknąć takich dodatkowych świadczeń na rzecz państwa, słusznie odczuwanych przez nich jako kara za oszczędność, ongiś uchodzącą za cnotę. Zrozumiały tę sytuację banki komercyjne i zaoferowały swą pomoc klientom chcącym uciec fiskusowi. Banki prześcigały się w pomysłach stwarzających szanse na uniknięcie opodatkowania. Było to trudne i ryzykowne, gdyż wciąż jeszcze trwały procesy legislacyjne i nie wiadomo było, co i jak obłożą. Co gorsza, obserwując listopadowe prace ustawodawcze, trudno było oprzeć się wrażeniu, że prawo wciąż jeszcze postrzega się jako narzędzie uderzania w obywateli, a niektóre elementarne zasady praworządności traktuje się z dużą dozą lekceważenia (jak np. zasadę, że prawo nie działa wstecz — ustawą zmienia się umowy w sprawie depozytu zawartego wcześniej między klientem i bankiem).

Zdumiewające były w tej sytuacji pretensje ministra finansów pod adresem banków. Szukanie rozwiązań korzystnych dla klientów nazwał „zachowaniem jak harcerzy na podchodach”. A przecież właśnie od tego banki są. Są rzeczywiście — jak mówił minister — instytucjami zaufania publicznego, tyle że chodzi o zaufanie „publiczności”, czyli społeczeństwa, czyli obywateli. Pan minister wydawał się utożsamiać zaufanie publiczne z zaufaniem rządu. Sądzę zresztą, że rząd może mieć zaufanie do tych instytucji, do których społeczeństwo żywi zaufanie. Czym innym jest jednak zaufanie, a czym innym chęć podporządkowania sobie instytucji (w tym przypadku: banków). Nie jest dobrze, gdy zaufanie społeczeństwa i rządu rozmija się: gdy rząd ufa tylko swoim, społeczeństwo nie ufa rządowi, a niekiedy w ogóle nikomu.

Niezależnie od tego, czy inicjatywy banków rzeczywiście okażą się skuteczne i korzystne dla klientów, należy się im pochwała za samodzielność i to — trzeba to podkreślić — mieszczącą się w granicach prawa, bez naciągania go czy jakichś nadinterpretacji. Na szczęście, banki komercyjne zostały w znacznej mierze sprywatyzowane. Wiąże je prawo, posługują się rachunkiem ekonomicznym, mogą oprzeć się próbom potraktowania ich jak instytucji państwa. Zupełnym nieporozumieniem jest zdanie, jakie wyczytałem w jednej z najnowszych publikacji: „Zagrożeniem dla realizacji celów polityki państwa jest prywatyzacja sektora bankowego”. Toć to jeden z wyrazistszych głosów w chórze tęsknot za socjalizmem. „Sektor bankowy” podobnie jak inne „sektory” (!) życia nie są dla państwa, lecz dla obywateli, podobnie jak dla nich powinno „być” państwo.

„Państwo dla obywateli”. Ano właśnie! Kiedy telewizja pokazywała tłok w bankach, nasunęło mi się takie pytanie: czy tych samych ludzi, którzy teraz chcą uniknąć uszczuplenia ich oszczędności, nie znalazłbym wśród tych, co to domagają się większego interwencjonizmu państwa, jego ingerencji w gospodarkę, ograniczenia wolnej konkurencji? Czy wśród tych, którzy chcieli zapobiec głębszemu sięganiu przez państwo do ich kieszeni, rzeczywiście nie było takich, co wcześniej domagali się większych świadczeń od państwa? Czy wśród liczących na to, że bank pomoże zminimalizować skutki nowych ustaw podatkowych, nie było takich, co pomstowali na prywatyzację w ogóle, a banków w szczególności? Czy zdawali sobie sprawę, że gdyby banki nie były prywatne, musiałyby okazywać posłuszeństwo panu ministrowi?

A w ogóle: nie zaistniałaby dziura w budżecie, gdyby władze nie dały posłuchu tym, którym wciąż za mało państwa i którym wydaje się, że utrzymają je „ci drudzy”. A przecież utrzymujemy je wszyscy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama