Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (19/2002)
Felieton sprzed tygodnia („To nasz problem”) prowadził do jednego wniosku: kiepsko z naszą solidarnością - tą codzienną, ludzką solidarnością rodaków i zwyczajną życzliwością. Jeden przed drugim strzeże tajemnicy swego sukcesu. A co się dzieje, gdy ktoś z rodaków odniesie sukces, zdobędzie prestiżową nagrodę czy zgoła dostanie Nobla? Od razu mobilizują się obszczekiwacze - że to niesłuszne, że nie ten, co należy, że intencja nieczysta... „Prawdziwi” Polacy rozdzierają szaty, gdy uznanie spotka „nieprawdziwego” (ich zdaniem) Polaka. W imię „obrony polskości” ujada się na rodaka. „Nabywajcie moje książeczki”, klepie czołowy agitator. Można by powiedzieć, że „psy szczekają, karawana jedzie dalej”. Ale, niestety, to nie sprawa kilku sfrustrowanych zazdrośników, problem jest szerszy.
Nawoływań do solidarności (z przymiotnikiem: społecznej) nie brak, słowo to pojawia się też w agitacji partii politycznych. Współczesne państwo opiekuńcze usiłuje realizować program solidarności ze słabszymi, poszkodowanymi, nienadążającymi... czyni to przez obciążanie jednych na rzecz drugich - progresywne podatki, subwencje, system zabezpieczeń społecznych to próby regulowania życia społecznego według założeń solidarności.
Jest to solidarność wymuszona. Nikt nie zaprzeczy, że organizowanie społeczeństwa solidarnego (także środkami prawnymi) należy do państwa, katolicka nauka społeczna nie pozostawia tu cienia wątpliwości. Trudno jednak nie zauważyć przy tym, że tak organizowana solidarność łatwo może stać się solidarnością „przeciw” - jak ongiś przeciw kapitalistom, kułakom i wrogom klasowym (także w obecnym sejmie mamy posłów wypowiadających z pogardą słowo „prywaciarz”!). Zdarza się, że nawet powołujący się na katolicką naukę społeczną zajmują postawy nieprzejednane, zupełnie przecież kłócące się z chrześcijaństwem. Solidarność winna jednak zawsze być czymś pozytywnym: wsparciem materialnym lub moralnym, gotowością przyjścia z pomocą lub odsieczą, czasem polega na poczuciu i rozumieniu wspólnoty losu czy interesów.
Dziś, w czasach globalizacji, mówi się dużo o solidarności planetarnej. Media pokazują nam nieszczęścia i katastrofy w dalekich krajach, a my współczujemy i wyrażamy solidarność - ale, niestety, zapominając o naszych najbliższych („Kocha Tatarów, żeby nie musiał kochać sąsiada” - J. J. Rousseau).
Solidarność okazuje się na różnych poziomach, przede wszystkim rodziny i narodu. Są to poziomy solidarności spontanicznej, wynikłej z urodzenia. Solidarność narodu to solidarność tych, co mają wspólną ojczyznę, solidarność rodzinna służy tu za model. Niestety, „kryzys rodziny” osłabia wymowę tego modelu - tak jak „wielka miłość” przekształca się czasem w organiczną nienawiść, tak też niechęć do nielubianych rodaków może zaćmić umysł i przybrać patologiczne formy. Przykre to, ale Polacy nie uchodzą w świecie za naród solidarny.
Solidarność narodu to dziś nie tylko jego własna sprawa. Wspólnoty narodów oczekują od tych, co do nich przynależą, solidarności międzynarodowej, ale na taką stać tylko narody wewnętrznie solidarne. Wspólnoty boją się narodów skłóconych, bo takie nie przyczyniają się do utrwalania pokoju między narodami. Przed jątrzycielami świat zamyka drzwi. A może niektórzy u nas jątrzą właśnie po to, aby zamknięto drzwi przed nami?
opr. mg/mg