Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (3/2002)
Zastanawia mnie zawziętość, z jaką usiłuje się u nas niszczyć to, co funkcjonuje dobrze. Oczywiście, nikt nie przyzna się do zamiaru niszczenia. Boć to tylko się reorganizuje, dostosowuje, zmienia zadania. Przykładem może być Rada Polityki Pieniężnej, instytucja wykonująca swe zadania zgodnie z celami ustawowo jej nałożonymi. Ale właśnie tym się naraziła. Dlatego trzeba ustawić ją inaczej, przypisać jej inne zadania, choćby te, do których powołany jest rząd. W ten sposób rozmyje się odpowiedzialność - niech Rada też odpowiada za gospodarkę (jakby opanowanie inflacji nie miało znaczenia dla gospodarki). Zresztą za kozła ofiarnego służy od dawna, od miesięcy ciskają na nią gromy - ci z lewej strony i ci, co mówią o sobie "prawica", a są bardziej lewicowi niż lewica.
RPP to tylko jeden z przykładów skłonności wystawiania na ostrzał dorobku III Rzeczypospolitej. Dlaczego tak się dzieje? Zauważmy, że ataki wymierza się z różnych pozycji wyjściowych. Coraz śmielej poczynają sobie tacy, co chcieliby cofnąć czas i wspominają, jak dobrze było za pierwszych sekretarzy. Wtórują im frustraci, ongiś trzymający się z dala od Okrągłego Stołu, a następnie mający III Rzeczypospolitej za złe - praktycznie wszystko, najbardziej zaś jej otwarcie na Zachód. Patriotyczną retoryką wymyślają "wrogów" Polski, do których by teraz strzelali. RPP nadaje się w sam raz na taki cel.
Myślę, że tak umotywowani niszczyciele demokracji (a przecież korzystający z niej), acz głośni, medialnie zorganizowani i teraz już w parlamencie obecni, nie wywierają decydującego wpływu na kształt instytucji publicznych. Skuteczniejsi są pod tym względem ci, co, wszedłszy do "koalicji rządzącej", uważają, że nie może istnieć sfera publiczna, którą by nie władali. Nie umieją ścierpieć, by mogła istnieć jakaś instytucja mająca prawo decydowania o czymś, a niezależna od nich. Taki stan wydaje się im nie do zniesienia, a jeśli już nie da się zmniejszyć znaczenia takiej instytucji (jak właśnie RPP), to trzeba tam wprowadzić swoich ludzi.
Wszystko musi być podporządkowane centralnym ośrodkom decyzyjnym zwycięskiej (wzgl. zwycięskich) partii. Myślenie jest partyjne, władzę dzieli się najwyżej z koalicjantem, ale sama idea władzy podzielonej między różne podmioty wydaje się tu zupełnie obca - najwyżej następuje podział ról (między swoich), nie zaś władzy. A właśnie idea rzeczywistego podziału władzy charakteryzuje system demokratyczny. Stąd ta chęć niszczenia instytucji demokratycznych, których dorobiliśmy się.
Zapędy te nie zrodziły się dopiero jesienią 2001, dają się we znaki od obalenia rządu owego pamiętnego 28 maja 1993 r. Rychło dały znać o sobie skutki ówczesnej krótkowzroczności politycznej i zapatrzenia się w interes grupowy. Od jesiennych wyborów owego roku partie "zwycięskie" odkuwają sobie. I - co gorsza - robią to coraz bardziej ostentacyjnie, demonstrują swą siłę, ostatnio nie wstydzą się nawet stosować szantażu.
Trudno mi nazwać to inaczej niż wandalizmem politycznym. Bo zarówno ci, co czują się u władzy, nie mogą znieść, by coś mogło być nie tak, jak oni chcą, jak też ci, co wprawdzie władzy nie dzierżą, ale zbrojni we własną ideę kopią po drodze wszystko, co z nią się nie zgadza, kojarzą mi się z owymi osiłkami, co to przechadzając się ulicami miast, nie ścierpią nierozbitej szyby w wiacie autobusowej, niezasmarowanego plakatu czy niezdemolowanych przyrządów na placu zabaw dziecięcych. Zawsze wtedy chodzi o zademonstrowanie siły. A tak naprawdę to chodzi chyba o "dowartościowanie się". Szkoda, że przez niszczenie.
opr. mg/mg