Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (38/2002)
Upływa rok od wydarzeń 11 września. Tak bardzo wiele ten czas ze sobą przyniósł. Najpierw szok i przerażenie, poczucie bezsilności w konfrontacji potęgi z desperacją, systemu politycznego i militarnego ze zideologizowaną doktryną, nasączoną wypaczonym myśleniem religijnym. Później przyszedł odwet.
Chyba już nie bardzo pamiętamy, że nagle w ciągu kilku dni i tygodni na czoło wszystkich wiadomości wysunęła się wojna w Afganistanie. Daleki kraj stał się bliski. Tysiące rozmów o sytuacji politycznej i kulturowej, o pozycji kobiet w społeczeństwie, o zamknięciu na świat, o ruinie gospodarczej, o nędzy i głodzie...
Dzisiaj Afganistan znów został wymazany z mapy świata naszej pamięci i zainteresowania. Czasem jakaś akcja humanitarna przypomni o odbudowie szkoły na ziemi, którą uczyniono poligonem nowoczesnych technik wojennych... To jak sadzenie kwiatka na pogorzelisku pól.
Odsłuchaliśmy przez ten rok programów walki i sprawozdań ze zwycięstw. Widzieliśmy jeńców pochwyconych i torturowanych (co wzbudziło niesmak i szmer protestów). A po roku dowiadujemy się, że organizacja terrorystyczna wciąż działa, wciąż coś planuje, wciąż dysponuje potężnymi finansami. Okazuje się, że zarówno pochwycenie głównego złego w tej całej aferze, jak i złamanie „osi zła”, jak i nawet samo zablokowanie kont finansujących terroryzm jest praktycznie niewykonalne.
Zawodzi wiele metod militarnych i politycznych, zawodzi skuteczność wywiadów i służb specjalnych. Może nie zauważamy, że po prostu zawodzi nasz wysiłek na rzecz prostej, wymiernej sprawiedliwości. Nie bardzo mogę pogodzić się na przykład z miarą sprawiedliwości do celebrowanych ofiar na WTC i tych, które niewinnie zginęły w Afganistanie, pokryte gruzami zapomnienia.
Nie potrafię (jak zapewne wielu innych) znaleźć prostej recepty na przezwyciężenie syndromu tamtego dnia i wydarzenia, ale coraz bardziej przekonuje mnie to, że sprawiedliwość zawodzi. I wówczas pozostaje miłosierdzie — jedyna nadzieja świata.
opr. mg/mg